piątek, 28 grudnia 2012

kosmopolitka

Zawsze uważałam się za obywatelkę świata. Owszem, czułam ten mały ścisk w żołądku kiedy śpiewano Mazurka, Polak stawał na podium podczas olimpiad lub "nasi" strzelili gola. Nie mniej jednak, nigdy nie czułam, że tu i tylko tu, że jesteśmy najlepsi, najważniejsi, wybrani. Odkąd pamiętam byłam ciekawa ludzi, bez względu na ich pochodzenie, lubiłam uczyć się języków, kultur, łaknęłam nowych doświadczeń podczas podróży, spotkań, rozmów i, pomimo, że można sporządzić pokaźną listę stereotypów o każdym narodzie, przywary Polaków, choć mocno zgeneralizowane, są dla mnie wyjątkowo charakterystyczne. Co ciekawe, gdziekolwiek zdecyduję się na podzielenie własną opinią w tej materii, spotykam się z reakcjami od pełnych pogardy spojrzeń po wywody o kosmopolitycznym (a więc błędnym) podejściu do świata/życia, braku patriotycznych odczuć względem i tak już doświadczonej ojczyzny. Cóż, nie będę kryła, że duża część "naszych" to ludzie zadziwiająco zawistni, pełni żółci, którą w każdej chwili są w stanie wylać, wyjątkowo na kogoś, komu się "powiodło", bo jak ma, to na pewno ukradł, zabrał albo zakombinował, aby mieć. Niepokojąco często w Polsce, wytykamy palcami inaczej ubranych, wyglądających inaczej; tych, którzy się wyróżniają, szufladkujemy nie biorąc pod uwagę niczego innego niż własny osąd. Dodam, iż jest to zjawisko o wiele bardziej znikome w Londynie, Berlinie, Paryżu i innych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie niejednoznaczność, indywidualizm, intensywność są jak najbardziej pożądane, a Japonka, pędząca na rolkach, w zielnych getrach, niebieskich włosach i z przekłutą twarzą nie wywołuje oburzenia, najwięcej uśmiech. Negatywne cechy uwidaczniają się w polityce, życiu codziennym, zawodowym, osobistym. Wystarczy wspomnieć ostatnie wybory w Ameryce i reakcję Mitta Romney'a na wygraną Baracka Obamy. Nie chodzi o wyścig szczurów czy wspinaczkę po drabinie towarzyskiej, oba fenomeny zdążyły zagościć  w każdym większym mieście w Europie i na świecie. Bardziej niż "zbytnią" dbałość o własny sukces i dobrobyt mam na myśli uciechę z porażki innych lub chorą satysfakcję z "upadku" sąsiada, współpracownika, wroga, "przyjaciela". Od jakiegoś czasu licytacja osiągnięć życiowych na zjazdach szkolnych powiązana z wyśmiewaniem lub szykanowaniem osób zawodowo-niespełnionych, towarzysko-nieaktywnych, "małomiasteczkowych", powodująca zaskakująco słabą frekwencję na tychże zjazdach, wypadają blado przy amerykańskich reunions, gdzie duch szkolny ożywa, a chwalenie się sukcesem życiowym spotyka się najczęściej z uznaniem lub zazdrością w formie aspiracji. Znów pewnie zostanę posądzona o "cudze chwalicie...",  lub uraczona "a oni to lepsi?...". Coroczna walka z/o Halloween, Walentynki, skarpety bożonarodzeniowe, jemiołę etcetera, jak zdarta płyta, męczy i powoduje, że mam ochotę zafundować sobie kilkudniowy odwyk od mediów jakotakich, z opiniami ekspertów oraz pseudoekspertów włącznie. Czy patriotyzm wyklucza ciekawość innych kultur, nawet ich doświadczanie, próbowanie, bez jednoczesnej rezygnacji z własnych, "naszych", równie pięknych tradycji/obyczajów? Od wielu lat głośno jest w naszym kraju o tolerancji. Moim słowem kluczowym jest otwartość; na ludzi, ich historie, doświadczenia; na kultury innych krajów, które niekoniecznie chcą wchłonąć nasze. Na świat w pojęciu człowieka.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

intro-ekstra

Z testu określającego typ mojej osobowości wyszło, że jestem introwertykiem w większym stopniu niż ekstrawertykiem. Pauza na wybuch śmiechu dla osób, które mnie znają, poznały lub miały, znikomą nawet, ze mną styczność. Jestem gadatliwa, ruchliwa, energiczna, a podczas rozmów gestykuluję jak Włoszka. Mam tendencję do dominowania rozmów, głośno śmieję się z żartów i dowcipów, praktycznie na każdy temat mam anegdotę, opowieść, pogląd. Założę się, że niejedna osoba uznałaby moją osobowość za przytłaczającą, próby asertywności za pyskówkę, a energię za nadpobudliwość. Tymczasem, BUM, introwertyk. Sama przecierałam oczy ze zdumienia. Ja, która od lat występuję, bądź co bądź, publicznie, przed dziesiątkami krytycznie nastawionej młodzieży, tylko czekającej na moje potknięcie czy błąd? Ja, która nierzadko, ratowałam sytuację towarzysko - dogorywającą, kiedy to grupa nieśmiałych nie potrafiła zagaić do siebie, czerwieniąc się i wpatrując się w podłogę? A tak. Proporcje introwertyzm-ekstrawertyzm zmieniają się w zależności od okoliczności, etapów życia oraz pomniejszych czynników, takich jak nastrój, stan zdrowia czy, trywialnie, pogodę. Po, muszę przyznać, dość krótkim pochyleniu się nad tym, sensacyjnym dla mnie, wynikiem, doszłam do wniosku, że, owszem, wykazuję dystynktywne cechy introwertyka. Po pierwsze, mam jedną przyjaciółkę, prawdziwą, głęboką relację; po drugie, nie lubię rozmów "o niczym", tak zwanej, gadki-szmatki, mimo, iż bywam zmuszona do takowych; po trzecie, myślę zanim coś zrobię lub powiem;  po czwarte, ważne dla mnie są uczucia, wrażenia, idee, emocje w funkcjonowaniu w życiu codziennym; po piąte, często odwołuję się do swojego świata wewnętrznego; po szóste, lubię być sama lub z rodziną, w domu, po cichu, bez nikogo, w ciszy. Jak to najczęściej w przyrodzie bywa, rzadko pojawia się osobnik "czysty", "jednorodny", a więc ja, raczej sangwinik, z elementami melancholika, znajduję fragment siebie w wielu typach i podtypach, co, jak przypuszczam utrzymuje określoną równowagę emocjonalną. Może dlatego, mimo, iż czerpię energię z ludzi, spotkań, doświadczeń, zawsze chciałam napisać w swoim CV, że "Nie cierpię pracy w zespole! Najlepiej pracuję SAMODZIELNIE!!!"

środa, 12 grudnia 2012

przynajmniej osiem godzin

Mój rytm dnia jest okropny. Jestem tak zwanym nocnym markiem, czyli mogę, lubię, chcę siedzieć do późna w nocy. Najlepiej mi się wtedy pracuje, pisze, czyta, tworzy, myśli, rozmawia, wpada na pomysły, rozwiązuje problemy, wymyśla nowe... Obecnie, dla zdrowia i chęci zapoznania organizmu ze zdrowszym trybem życia i korzystniejszymi godzinami relaksacji, pracuję nad zmianą przyzwyczajeń, próbuję przeobrazić się w rannego ptaszka i, tak szczerze powiedziawszy, pragnę z całego serca być w stanie otworzyć wczesnym rankiem oczy, przeciągnąć się, wstać i w podskokach popędzić na rynek po pieczywo. Zawsze podobała mi się myśl o porannych zakupach, zapachach na rynku warzywnym, triumfalny powrót do domu ze świeżymi produktami. Tymczasem, rzeczywistość wygląda nieco inaczej i "nieco" jest tutaj dużym niedopowiedzeniem. Wieczorem oczy za cholerę nie chcą się zamknąć, a mózg złośliwie i naumyślnie produkuje nowe pomysły, wpędzajac jednocześnie w poczucie winy za ich niespisanie, oddalenie, zapomnienie. Rankiem zaś, po długim wieczorze, mimo iż trunki wyskokowe są mi od jakiegoś czasu zakazane, czuję się jak po długim przyjęciu, nie wspominając o ciężkiej głowie, powiekach i sercu, że straciłam kolejny piękny poranek, a śniadanie będę jadła około południa. Wczesnego wstawania nie nauczyło mnie nawet macierzyństwo, Z. albo spała ze mną albo bawiła się, zjadłszy śniadanie.  Nie pomagają intensywne ćwiczenia, nudne książki do poduszki - te, o dziwo, kartka po kartce, okazuję się zazwyczaj interesujące - i różne zabiegi mające na celu skutecznie uśpić mnie wieczorem, tudzież dobudzić rano, nie powodując migren i wyglądu zombie. Cóż robić, skoro najlepsze teksty powstają wieczorem, a raczej późną nocą, najprzyjemniej rozmawia się nocą, a cisza, zegary, i pochrapywanie rodziny powoduje, że czuję się bezpiecznie, u siebie, umysł tak się wycisza, porządkując jednocześnie zdarzenia, emocje, myśli poprzedniego dnia. Brak tego momentu owocuje głośnymi wypowiedziami przez sen, czego absolutnie nie pamiętam o poranku. Postęp wygląda tak, że udaje mi się wcisnąć w te ponoć najzdrowsze osiem godzin gdzieś pomiędzy jedenastą wieczorem a dziewiątą rano, mając jednocześnie nadzieję na stopniowe przepoczwarzenie się w poranną osóbkę. Podobno wczesne wstawania jak i zasypianie przychodzi z wiekiem, czego dowodem mają być chyba te tłumy starszych ludzi w poczekalniach lekarskich i na bazarach. Może to ten moment, kiedy człowiek zaczyna się starzeć? No to czekam.

wtorek, 27 listopada 2012

milczenie (nie)łatwo zinterpretować

Muszę zacząć wolniej mówić. Podobno ludzie, którzy mówią wolniej są wysłuchiwani, a to, co mówią, lepiej trafia do odbiorcy i powoduje, że jest się postrzeganym jako osoba warta wysłuchania. Cóż, odkąd pamiętam mówiłam dużo i szybko. Co więcej, w towarzystwie osób nieśmiałych, zamkniętych w sobie, wycofanych, czułam i nadal czuję potrzebę wypełnienia werbalnej pustki, chcąc jednocześnie pozbyć się krępującej ciszy. Mam to po mamie. Jedni mnie za to lubią, drudzy nie, bo osób, które mnie nienawidzą, mam nadzieję, ufam, nie ma. Od pewnego czasu, staram się więc mówić wolniej, nieco ciszej, z uwzględnieniem pauz na wypowiedzi innych. Wychodzi mi to z lepszym lub gorszym skutkiem bowiem należę do osób ekstrawertcznych, lubiących interakcje słowne oraz dzielenie się wiedzą i doświadczeniami. Mam do powiedzenia dużo, na wiele tematów, a jak jeszcze temat zalicza się do ciekawych, o którym nieco wiem, mój potencjalny interlokutor nie ma szans. Niewątpliwie pomaga to w pracy, kiedy to z gestykulacją Profesora Miodka, wypiekami na twarzy i rozbieganym wzrokiem, tłumaczę zawiłości gramatyki angielskiej lub prezentuję słówka. Nie mniej jednak, wprowadzam ten swój plan od niedawna, pierwsze owoce pracy nad sobą zauważyłam podczas ostatniej rozmowy z komisją w kuratorium, gdzie mówiłam wolno, wyraźnie artykułując każde słowo, a szanowna komisja doceniła nie tylko wiedzę merytoryczną, ale również sposób wypowiedzi, o czym nie omieszkała mnie poinformować. Dało mi to do myślenia, gdyż nieraz analizując jakiekolwiek spotkanie, odnosiłam wrażenie, że zdominowałam dyskusję, uniemożliwiając wypowiedzi mniej przebojowym osobom, nie wspominając egzaminów, gdzie paplałam z prędkością karabinu maszynowego, popadając w częste didaskalia, dygresje, gubiąc wątki i myśli, w konsekwencji tracąc przy tym na ocenie i wrażeniu. Obecnie, jeszcze z trudem, walczę z głową i językiem, zamykając "paszczę" przynajmniej o jedną trzecią częściej niż zazwyczaj. Nie chcę się zmieniać na siłę, staram się udoskonalić sztukę słuchania, wypowiadania się na tematy warte czasu i energii, a wszystko to z korzyścią dla spokoju wewnętrznego, mniejszą ilością migren i wyrzutów sumienia. Co więcej, zaobserwowałam zbawienną moc milczenia w sytuacjach nieprzyjemnych towarzysko, podczas których ktoś mi dopiekł, obmówił lub obraził. Żadna riposta nie ma takiej wymowy i siły jak ignorowanie oraz cisza. To jest chyba tak zwane "bycie ponadto." Na jogińskich warsztatach ciszy, o których czytałam ostatnio w artykule dotyczącym pędu, w jakim ponoć obecnie żyjemy, ześwirowałabym jak nic, ale w związku z powyższym, mam nowe motto, słowa Tomasza z Akwinu, które prawdopodobnie zawiśnie w okolicy biurka: "Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji." Ponoć dlatego mamy dwoje uszu, a tylko jedne usta, aby dwa razy więcej słuchać nić mówić. Pani z łaciny miała rację, silentium est aureum.

środa, 14 listopada 2012

czytaj i daj czytać

Syn znajomej został "przyłapany" na lekcji na czytaniu książki. Swoją drogą ciekawam jaka to książka tak pochłonęła młodego człowieka, iż podjął ryzykowną decyzję o podpadnięciu pedagogowi. Nie jest tajemnicą, że w obecnych czasach czytanie jest passe, a na pytanie jaka jest twoja ulubiona książka tudzież książka, którą ostatnio czytałeś/czytałaś większość ludzi nie potrafi wydukać wiele poza "Harry Potterem" lub "Władcą Pierścieni." Nie, żebym miała coś przeciwko wspomnianym dziełom, dobre i to, ale są tacy, którzy nie widzieliby słowa pisanego, gdyby nie etykieta na jogurcie czy sms przysłany od kumpla. Swojego czasu sama, zafascynowana literaturą feministyczną, zostałam zrugana przez polonistę za wspomnienie o Gretkowskiej, Tokarczuk czy Dunin, że tak sobie szastam nazwiskami, a nic więcej powiedzieć nie potrafię, że takie książki to na plażę, żebym wzięła się za "porządną" literaturę. I pojawiło się pytanie: Co to jest ta "porządna" literatura? Dostojewski? Mann? Czy może Sienkiewicz? Czy to, co czyta się z przyjemnością, nie przysypiając, to, co wywołuje emocje, ba, nawet podnieca, jest grafomanią i nieudacznictwem literackim? Dlaczego dzienniki Anais Nin i książki Henry Millera są lepsze od "50 twarzy Greya" E.L. James? Czy różnią się tylko czasami, w których zostały napisane czy formą, metaforami, emocjami? Krytycy miażdżą autorkę zarzucając jej tworzenie płytkiej prozy o zabarwieniu erotycznym czy nawet pornograficznym. Czytelników obraża się słabym gustem literackim. "50 twarzy Greya" to ponoć "porno dla mam" lub "harlequin dla sfrustrowanych kur domowych," które wyrosły z wampirów i magii, a więc szukają czegoś bardziej dla siebie, odnajdując to w okolicach genitaliów. Podobno Grey to współczesny Pan Darcy, analogia tyle dla jednych oczywista, co dla drugich śmieszna. O co tyle szumu? "Zwrotnik Raka" Millera został zakazany w USA za otwarte wątki erotyczne zawarte w książce. Anais Nin znana była z pisania erotycznej literatury kobiecej i nikt nie ośmieliłby się nazwać ją nieudolną pisarką tylko dlatego, że czytują ją między innymi gospodynie domowe. Dziś, oczywiście, autorowi poczytnej książki zarzuca się również tzw. pisanie pod publiczkę, tajemniczy proces, mimo iż ogólnie znany, trudny do zdefiniowania oraz skategoryzowania. Czy kiedykolwiek powstanie bestseller, który będzie uznany za "dobrą" literaturę? Mam wrażenie, że tylko autor nieznany, najlepiej starszy, poruszający ważki merytorycznie temat ma szansę na bycie uznanym za tego "prawidłowego," a jego literatura za "ambitną." Podobno w dobie opracowań dzieł literackich, zamykania bibliotek, upadaniu księgarni innych niż Empik, czytanie dla przyjemności to zjawisko niepopularne, a więc powinno być hołubione, szczególnie jeśli jest dla kogoś czynnością tak naturalną jak dla większości oglądanie telewizji. Zamykając klamrowo swój wywód, pragnę stwierdzić, iż kiedy moje dziecko zostanie "przyłapane" na tak niecnym uczynku jak czytanie na lekcji, to oczywiście odpowiednio skomentuję sytuację, sugerując przeprosiny w kierunku pedagoga wraz z obietnicą szanowania jego czasu/głosu/wiedzy, ciesząc się skrycie, iż czytało, a nie robiło kompromitującego zdjęcia koleżance telefonem komórkowym.

poniedziałek, 5 listopada 2012

złe

Lubię Hannę Lis. Lubię Monikę Richardson. Lubię wszystkie mądre kobiety, mądrych ludzi. Nie lubię zaś oblewania werbalnym szambem kobiet, które podobno "kradną męża." Złodziejki mężów, "jawnogrzesznice," bezwstydne "wywłoki" niszczące rodziny. Pośród potoku inwektyw i oszczerstw brakuje jedynie kamieni tudzież szafotu, bo "jak one mogły." A gdzie w tym wszystkim jest ten, o którego całe zamieszanie, gdzie "man," o którego tak się walczy? Jak trafnie pyta Monika Jaruzelska, "czy mężczyzna XXI wieku jest jak kluska śląska, którą jedna kobieta może zabrać drugiej z talerza  i triumfalnie machać na widelcu przed nosem?" Jak można kogoś "zabrać?" Czy on przypadkiem może nie dać się zabrać? Po głośnym rozstaniu Państwa Lis, wszyscy lub zdecydowana większość, głośno i donośnie potępiała tę drugą, pseudo-przyjaciółkę, pocieszając jednocześnie Panią Lis nr 1, umożliwiając wynurzenia w prasie kolorowej oraz występy w kolejnych programach telewizyjnych. Pani Richardson okrzyknięto pierwszą "jawnogrzesznicą" III Rzeczypospolitej i mimo licznych osiągnięć w dziedzinie dziennikarstwa, pokazuje się prawie wyłącznie w kontekście romansu, rozbijania rodziny, z amerykańskim szerokim uśmiechem na twarzy. Jedno, co różni obie panie, to stosunek do mediów w odniesieniu do życia prywatnego oraz częstotliwość "bywania," gdyż lepszego, według mnie, wyboru dokonała Hanna Lis, wycofując się na pewien czas z życia medialno-publicznego, wracając z nowymi pomysłami, propozycjami, profesjonalizmem. Pani Richardson nieco pogubiła się w swoich wypowiedziach, wystąpieniach, odsłonach, powodując ogólne zgorszenie deklaracjami o porannym seksie ze swoim nowym partnerem. Umknęła, podobno niezła, książka, nowe przedsięwzięcia, błyskotliwe rozmowy. Rozumiemy szczęście, sielankę, ale nie tędy droga do uświadomienia zaskoczonemu społeczeństwu (czyt. kobietom gotowym skazać Panią Richardson na banicję), iż zwyczajnie nie można kogoś komuś "zabrać." W filmie "Closer" w reżyserii Mike'a Nicholsa, na podstawie sztuki Patricka Marbera, Natalie Portman wypowiada pewne słowa do postaci granej przez Jude'a Law, który właśnie wyznał, iż od roku ją zdradzał: "jest moment, zawsze jest ten moment, mogę się temu poddać lub oprzeć..." Każdy, bez względu na płeć, bez względu na poziom endorfin, adrenaliny oraz stopień podniecenia jest poniekąd odpowiedzialny za własne wybory. Początek każdej miłości to decyzje, bardziej świadome lub mniej. Nie ma zasad, ale jest możliwość stworzenia własnych. Ostatnio u kosmetyczki, usłyszałam historię o pewnej pannie młodej, która, o zgrozo, poznała miłość życia na swoim...weselu. Cóż, bywa i tak. I mimo, iż trudno zachować powagę, nie mnie to oceniać. Brukowcom i pseudo-dziennikarzom również. Zanim kogoś wsadzimy w plik o nazwie "szuja," pochodźmy w jego butach. Empatia to obecnie tylko trudne słowo z krzyżówek. 

wtorek, 30 października 2012

Hej, hejterzy

Mimo, iż jestem nauczycielem języka angielskiego, nie cierpię zapożyczeń. Zdaję sobie sprawę z faktu, że w przypadku zjawisk technologicznych oraz w środowiskach gimnazjalno-licealnych jest to nieuniknione; w pierwszym przypadku ze względu na brak odpowiedników lub ich niedorzeczne brzmienie, w drugim zaś na chęć zaistnienia w grupie rówieśników, zaimponowania im, pochwalenia się znajomością współczesnego "kodu." Ostatnio z zaciekawieniem obserwuję zjawisko, którego nazwa również została zapożyczona z angielskiego, a które na dobre zadomowiło się w rzeczywistości...wirtualnej, "hejteryzm." Nie istnieje jeszcze oficjalna definicja terminu, z opisem charakterystycznych elementów, nie sądzę jednak, aby statystyczny użytkownik  www nie spotkał na swojej wirtualnej ścieżce "hejtera." Typowy "hejter" to przypuszczalnie osobnik płci męskiej (w rzadkich przypadkach zdarza się, iż jest to przedstawicielka płci pięknej, co jest dość ciekawe z socjologicznego punktu widzenia), nieco sfrustrowany, najczęściej w sferze emocjonalnej/seksualnej/towarzyskiej, czerpie nieuzasadnioną przyjemność z publikowania niepochlebnych, często wulgarnych oraz obrażających komentarzy. A to wszystko, anonimowo, ponieważ cechą charakterystyczną "hejtera" jest tchórzostwo. Znajdują się jednak i tacy, co to dziarsko prezentują swą paszczę na portalach społecznościowych, pod artykułami i tekstami różnego typu, ale na takich to już tylko "idiota" można wołać. Tylko ci, co to ich nie sieją nie wiedzą, że grozi to najpoważniej pozwem, a najlżej obiciem tzw. mordy. Internet to medium, które budzi skrajne emocje i nie przestaje mnie dziwić, jak komuś nie żal kilku cennych minut własnego żywota na napisanie głupiego, wrednego komentarza. Po co, pytam? Terapia dla ubogich? Po co zarzucać kobiecie-blogerce, chorej na raka, zbierającej pieniądze na kosztowną kurację, wydawanie swojego "otrzymanego 1%" na sushi, nie wiedząc, że jest to jedno z niewielu dań, które może spożywać po usunięciu żołądka? Po co pisać pięknej kobiecie fotografującej się na, powiedzmy plaży, że pewnie sztuczna, że botoks, że operacje albo zamożny małżonek? Po kiego pisać, że ktoś gruby, chudy, krzywy, brzydki, że coś lub kogoś przypomina. Jak małym, niskim, prostym organizmem trzeba być, aby pisać niemiłe komentarze wyłącznie po to, aby komuś było przykro. No, chyba, że jest to swoista krucjata: "schudnij grubasie," "nie chwal się," "głupia jesteś", mająca na celu odmienienie potencjalnego "celu." Jeśli tak, to zbawicieli ci u nas dostatek. Na domiar złego, z moich obserwacji wynika, że ów "hejterów" nie brakuje w żadnym kraju, jednak zdecydowany wzrost frustratów zaobserwowałam w Polsce, od niedawna. Aż gorąco od plot, oszczerstw i inwektyw bez pardonu szafowanych w tę i we w tę na "fejsie," "tłiterze" i portalach "szołbiznesowych." Jak mawiał Oscar Wilde "Jedyną rzeczą gorszą od tego, że o nas mówią, jest to, że o nas nie mówią," jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wyłącznie "bankruci umysłowi" postanawiają poprawić sobie humor dowalając innym. Niskie. Kiepskie. Płaskie. Say, what you mean but don't say it mean.

środa, 24 października 2012

pewnego razu w aptece...

"Każdy pragnie żyć długo, ale nikt nie chciałby starości" napisał Jonathan Swift. Na początku poprzedniego miesiąca, stojąc w kolejce w aptece, obserwowałam starszego pana przede mną. Ubrany był w lekko znoszony płaszcz-prochowiec, o dziwo, spodnie dresowe oraz adidasy, na głowie miał kaszkiet, przez ramię przewieszoną torbę sportową, z której dłuższą chwilę wygrzebywał portfel. Kiedy go w końcu wydobył, wyciągnął z niego mocno pomiętą listę leków do kupienia oraz równie zniszczony banknot stuzłotowy. Kiedy rozpoczął długi proces odczytywania poszczególnych pozycji z listy, zauważyłam, że w miejscu, gdzie większość ludzi trzyma zdjęcia bliskich, on miał fałszywego dolara, takiego, którego pozbywa się zaraz po zakupieniu portfela. Spojrzałam na twarz staruszka. Z trudem odczytywał nazwy leków, przekręcał je, denerwował się na siebie, na swoją drżącą dłoń oraz na farmaceutkę, która nie wiedziała o co mu chodzi. Miał zmarszczone czoło i grymas na ustach. Kiedy w końcu spakował zakupy do torby, pożegnał farmaceutkę i mnie lekkim uniesieniem kaszkieta (co zawsze mnie ujmuje) i wyszedł z apteki, opierając się o kule. Moje zakupy trwały szybko, a więc bez trudu dojrzałam jak mężczyzna drepce w kierunku, jak się domyślałam, domu. Jadąc do miasta myślałam o staruszku z apteki. Jakże byłoby pięknie gdyby wracał on do żony staruszki, która przygotowała mu wcześniej wspomnianą listę leków, a która zadba, aby brał je o odpowiedniej porze, która kupiła mu te adidasy, i ten kaszkiet też. I żeby nie było tak, że wraca on do pustej kuchni i kładzie torbę z lekami oraz wymiętą listę na stole, próbując sobie przypomnieć co i kiedy ma brać. Ogląda później programy w telewizji, a tak naprawdę to nie ogląda tylko patrzy. Starsi ludzie zawsze mnie irytowali. Wyjątkiem były te rzadkie przypadki wesołych, lekko zdziwaczałych ludzi w leciwym wieku, którzy byli zwyczajnie fajni. Obecnie, bardziej przypominają o tym, że starość nie przychodzi powoli, zjawia się nagle i bywa, że zmienia nas, bez względu na stan zdrowia, w szarość. A lepiej być szarym starym we dwoje.

środa, 17 października 2012

szczęśliwi

Janusz Leon Wiśniewski, w jednej ze swoich książek, napisał, że "Ameryka jest jedynym krajem na świecie, gdzie prawo do szczęścia zapisane jest w konstytucji". Cóż, nie można się nie zgodzić, że tak zwane "the pursuit of happiness", nawet pomimo obecnej sytuacji finansowo-ekonomicznej kraju, jest jednym z najważniejszych priorytetów życiowych Amerykanów, a popularne powiedzonko "keep smiling" wcale nie odeszło w zapomnienie. Od zawsze nieco zazdrościliśmy Nowemu Światu, otwartości, bogactwa, możliwości, których "na swoim podwórku" nie potrafiliśmy dostrzec. Goethe, jeden z najsłynniejszych poetów niemieckich pisał: "Ameryko, tobie to dobrze!" próbując udowodnić, iż życie tam jest łatwiejsze od życia na Starym Kontynencie, z całym jego bagażem historycznym, sporami oraz ruinami. Coś w tym jest. Nie odkryję nic nowego pisząc, że Polacy, będąc jednocześnie narodem nadzwyczaj gościnnym, pracowitym oraz mądrym, są jednocześnie nieopisanie zawistni, wiecznie smutni, niezadowoleni i malkontentni. Zawsze jest źle, ba, tak źle, że gorzej być nie może i na pewno nie będzie; szklanka zawsze do połowy pusta; sznur wisielca w dłoni. Nawet jeśli ktoś zarzuci Amerykanom fałsz, maskę, pozory, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż w skrytości serca zazdrości im pozytywnego spojrzenia na rzeczywistość. Niedawno temu, w ramach totalnego relaksu, oglądnęłam pewną komedię amerykańską, gdzie, ewidentnie sfrustrowana kobieta, za namową swojego terapeuty, uśmiechała się, nawet wbrew swojemu samopoczuciu, żeby, jak to nazwała, "oszukać mózg". Dodam, iż istnieją teorie, które całkowicie to potwierdzają, a mianowicie, myślenie w odpowiedni sposób wpływa nie tylko na to jak postrzegamy świat i ludzi, ale jak na niego wpływamy i jak go kształtujemy.  W filmie cały proces był mocno przejaskrawiony, mąż wcześniej wspomnianej bohaterki był niezrównoważony, kobieta zaś wyglądała jak przedszkolanka na amfetaminie, jedno jednak jest pewne, nie doceniamy mocy własnej świadomości. Generalnie, nie należę do osób, które miewają tak zwane "doły", ostatni, który sobie przypominam miał miejsce w szkole średniej, kiedy przechodziłam refleksyjny okres zastanawiania się nad wszystkim, negowania, analizowania ówcześnie ważnych dla mnie kwestii i nie mam na myśli smutków oczywistych, takich jak śmierć bliskiej osoby czy choroba. Odnoszę się raczej do szarej, zwykłej rzeczywistości, gdzie brakuje uśmiechu i docenienia tego, co mamy. Nie będąc nieszczęśliwym, nie wiedzielibyśmy, co to szczęście.

czwartek, 11 października 2012

nieuleczalna optymistka!

Dawno temu kolekcjonowałam znaczki. W średniej szkole ktoś podarował mi na urodziny anioła, który zapoczątkował nową kolekcje. Na początku studiów posiadałam pokaźną kolekcję aniołków, cherubinów i serafinów; śmiesznych, poważnych, nawet przerażających. Pasja umarła śmiercią naturalną podczas jednego z remontów mojego pierwszego mieszkania. Elementy  mojej kolekcji mieszkają obecnie w słusznej wielkości pudle w piwnicy. Nie ma co wspominać o ogromnych zbiorach butów, torebek i ubrań; to, że lubię mieć przynajmniej trzy butle perfum też nie zasługuje na miano kolekcji. Obecnie, a w zasadzie od jakiegoś czasu, "kolekcjonuję" cytaty. Kolekcjonowanie polega na zapisywaniu zeszytów tekstami różnego rodzaju i gatunku oraz utworzeniu specjalnego pliku w komputerze, gdzie wspomniane teksty znajdują miejsce. Dodam, iż są to cytaty szeroko pojęte; fragmenty powieści, wierszy, wywiadów, powiedzonka, przysłowia, złote myśli, afirmacje. A propos afirmacji, czytałam ostatnio, iż zaliczam się do osób, które stosują terapię afirmacyjną nieświadomie, powtarzając sobie z pewną częstotliwością, zdanie (koniecznie w czasie teraźniejszym)  wprowadzające mnie w dobry nastrój, dodające animuszu, odwagi oraz pewności siebie. Nie piszę czerwoną szminka na lustrze, że jestem zwycięzcą i wszystko mi się udaje, ale zwykłym zwerbalizowaniem opini o wyglądzie czy swojej wiedzy na dany temat potrafię nie tylko poprawić swój stan emocjonalny, ale pozbyć się dużej części stresu. Konsekwentnie działa to optymistycznie na moje podejście do świata i ludzi, co z kolei wkurza niektórych, na których to wpływa. Czy to robi sens? Swoją drogą, mówca motywacyjny, czyli postać wszechobecna na przykład w Stanach Zjednoczonych, która "sprzedaje" receptę na sukces poprzez między innymi, afirmacje, a która nierzadko może zaliczyć się do zamożnej części społeczeństwa USA, w Polsce przymierałaby głodem. O czym to mówi? Nawet nie myślę zastanawiać się nad odpowiedzią... Wracając do tematu. Moje "cudze słowa" stanowią niezwykle pożyteczne narzędzie gdy: trudny dzień/tydzień, cudowny dzień/tydzień, ważny dzień, wolny dzień lub potrzebna inspiracja do działania, motywacji innych/siebie, pisania tekstów...Siła słowa jest tyle samo fascynująca co banalna, ale z moich obserwacji wynika, że z banałów składa się nasz żywot i nie ma, co z tym walczyć. Bo niby głupio słodzić sobie samemu, uśmiechać się do siebie w lustrze, puszczać oko, robiąc ten dziwaczny ruch ręką podobny do celowania z pistoletu. Jednak "Miłość do siebie samego to początek romansu na całe życie", czyż nie Panie Wilde? Stay positive!

sobota, 6 października 2012

"ale czat"

Od dawna otwarcie przyznaję się do uzależnienia od internetu. Należę do pokolenia "przejściowego", mianowicie tego, które wie, co znaczy spędzić jako dziecko cały dzień na dworze, wisząc na trzepaku (na marginesie, czy ktoś widuje jeszcze trzepaki, coraz mniej ich na świecie); bawić się patykiem, udając, że to broń/różdżka/mikrofon/łyżka/bat/odrzutowiec; być brudnym i zdrowym; a telewizję oglądać wyłącznie po wiadomościach, bo jest dobranocka. Z drugiej strony reprezentuję "nową falę" za pan brat z internetem, telefonami komórkowymi, Blue-ray, iPad, iPod, iPhone, PlayStation, X-box i wszystkimi innymi magicznymi pudłami, które jednocześnie ułatwiają, umilają jak i zabierają nam czas. Jednego jednak lubię, lepiej - nie cierpię, nie znoszę i staram się nie używać - SMS oraz komunikatorów, jakiegokolwiek sortu. Wyjątkiem niech będzie skype, gdzie widzę swojego rozmówcę, a co za tym idzie, mam z nim kontakt wzrokowy, słyszę jego głos, mogę odczytywać jego przekaz zarówno werbalny jak i niewerbalny, co dla mnie, w rozmowie, bywa najważniejsze. Ileż to razy odkręcałam informacje, które ktoś opatrznie zrozumiał, a które otrzymał w formie tekstu w telefonie lub na "czacie". A propos "czatu", celowo używam polskiej transkrypcji, usłyszawszy opowieść znajomego nauczyciela o tym jak jego uczniowie ( czyt. osoby urodzone po 1990 roku) nie zdawali sobie sprawy, iż w naszym ojczystym języku wyraz ten oznacza "pilnować/śledzić kogoś", używali go wyłącznie jako "chat", czyli pogawędka, rozmowa. Swoją drogą, interesujące spostrzeżenie: pokolenie, które zasymilowało sobie wyraz angielski, zupełnie zapominając o jego oryginalnym znaczeniu w swoim własnym języku.  Wracając do tematu, może to dziwne, że zachwycając się internetem jako medium bez granic, równie pięknym, co złym, bo przecież mogąc zobaczyć Luwr siedząc na kanapie w domu można z podobną łatwością ściągnąć pornografię dziecięcą, nie lubię wiadomości tekstowych. Dla tych, którzy mnie nie znają, nadmienię, iż należę do osób ekstrawertycznych, energicznych, tych, co machają rękami opowiadając historię i muszę naprawdę się powstrzymywać, żeby komuś, kto raczy mnie opowieścią, nie przerywać; może to wpływa na fakt, iż słowa, półsłowa, emotikony w wiadomościach tekstowych nieco mnie ograniczają. Z drugiej strony, irytuje mnie również sama forma rozmowy, gdzie na przykład konwersuję we wspomniany sposób z lustrzanym odbiciem mojej osobowości lub jej nasilonej wersji. Moja siostra, dla przykładu, jedna z najbardziej wielowątkowych osób, jakie znam, zarówno na czacie jak i w życiu; osoba z milionem myśli i pomysłów na minutę; zaczepiając mnie na facebooku zdąży omówić co najmniej kilka tematów, wyrażając swoją opinię, zanim ja kliknę odpowiedź. Mimo, że obie zawsze mamy dużo do powiedzenia, mam wrażenie, że tracimy w takiej rozmowie, nie czekając na reakcję tej drugiej, a co dopiero, zagłebiając się w to, co między wierszami. Wiadomości tekstowe, wysyłane do znajomych i przyjaciół, w których delikatny humor często mylony jest z uszczypliwym sarkazmem i to w obie strony również bywają problematyczne. Poza tym, nic nie zastąpi uśmiechu, wyrazu oczu, tembru głosu, tonu, gestykulacji. No i te wszystkie zatrważające historie o zerwaniu przez SMS, wyznaniach miłości w mailach, informacjach o ważnych sprawach życiowych bez konfrontacji face to face dają do myślenia; co dalej będziemy robić unikając się nawzajem...? W kwestii komunikacji jestem old fashioned, jeśli nie widzę, to niech chociaż słyszę...

wtorek, 2 października 2012

linearnie czy wielozadaniowo?

Nie przepadam za rozmowami o relacjach damsko-męskich. Pewne w nich jest wyłącznie to, że nigdy się do końca nie zrozumiemy, nie poznamy i chyba to właśnie nas w sobie pociąga, a więc nie powinniśmy robić z tego problemu. Nie mniej jednak, rozmowy na wcześniej wspomniany temat zdarzają mi się zarówno często w życiu prywatnym, przy okazji spotkań towarzyskich,  jak i pogaduszek w pracy czy ploteczek z przyjaciółmi. Jako widz, przez telewizję, jestem wręcz bombardowana relacjami z posiedzeń pań i panów, obowiązkowo w anturażu pani psycholożki lub pana psychologa, dyskutujących o wadach i zaletach bycia mężczyzną/kobietą, o różnicach/podobieństwach pomiędzy płciami, receptach oraz radach dotyczących związków. Psycholodzy bacznym okiem przyglądają się dyskusjom, komentując zaobserwowane zjawiska, operując fachową terminologią, podczas gdy dyskutanci mądrze kiwają głowami. Nie tak dawno usłyszałam, w jednym z tzw. programów śniadaniowych, iż zasadnicza różnica pomiędzy mężczyzną, a kobietą, pomijając te oczywiste, będących źródłem potencjalnych kłótni oraz sprzeczek to fakt, iż mężczyźni osiągają cele podczas gdy kobiety zwyczajnie żyją. Prawdę tę chwytnie podchwyciły feministki, parafrazując ów pogląd i szerząc opinię, iż mężczyźni myślą linearnie, a kobiety są wielozadaniowe oraz potrafią myśleć wielopłaszczyznowo (?/!) Swoją drogą, jeśli wielozadaniowość ma polegać na gotowaniu zupy, rozmowie z dzieckiem z jednoczesnym rozwieszaniem prania i robieniem listy zakupów w głowie, a według większości uczestników ów programu tak właśnie to wygląda, to owszem, większość z pań spełnia te kryteria, ale wielu panów również. Cóż, rozmawianie przez telefon, obsługiwanie urządzeń biurowych i sprawdzanie giełdy również podchodzi pod wielozadaniowość, czyż nie tak? I wykonujemy je, najczęściej, wszyscy. Wracając do mojego wyznania na początku tekstu, czuję się nieswojo biorąc wszystkich mężczyzn pod jeden mianownik. Oczywiście, są sprawy, które pozostaną bez odpowiedzi do końca świata; co bardziej boli: kopnięcie w krocze czy poród; czy mężczyzna potrafi, chce czy zmusza się do monogamii; czy oni naprawdę wolą blondynki...Są też sprawy oczywiste dla większości, jednak, jak wszyscy wiemy, większość to nie wszyscy, a więc i w ten sposób nie da się tego ugryźć. Są mężczyźni - wrażliwcy, gaduły, męczące typy, które 'babolą' zawsze i o wszystkim, hipochondrycy, których katar wykańcza, jęczący "sprzątacze-wymuszacze", którym każda rzecz przeszkadza, a więc osobniki, przedstawiające cechy ogólnie przypisywane kobietom. Są kobiety - zimne, wyrażające swoje zdanie wtedy, kiedy mają coś do powiedzenia, nie rozmawiające wiecznie o uczuciach, butach i kosmetyczce, lubiących ciszę i rozumiejące co to 'spalony', a więc typowy facet, według utartych stereotypów. Nie pozostaje nic innego jak, siedzieć w studio tv, w biurze, w domu lub kawiarni i zastanawiać się nad "tą druga stroną", co rusz wysnuwając nową teorię, o której będzie można zrobić program, audycję, napisać książkę lub artykuł. 

czwartek, 27 września 2012

Marina

Serial Seks w Wielkim Mieście lubiłam od zawsze, od samego początku, nawet wtedy, kiedy w Polsce mało kto słyszał o niskiej wzrostem, a ogromnej stylem Carrie Bradshaw/Sarah Jessica Parker. Po wielu latach od pierwszej emisji serialu, stałam się posiadaczką pakietu wszystkich serii serialu, zapakowanego w efektowne pudełko. Zawartość owego pudła poprawia mi nastrój, wypełnia liczne wieczory i, oprócz słusznej dawki mody oraz niezliczonych złotych myśli bohaterek, ukazuje dość ciekawe życie zróżnicowanej grupy ludzi z Nowego Jorku, ze sztuką, muzyką, teatrem, performancem w tle. Ale nie o serialu będę pisać. W szóstej serii, Carrie z Charlotte udają się na wystawę/performance, gdzie artystka przez większość tygodnia, codziennie, siedzi na krześle, nie odzywając się, nie jedząc, nie myjąc się. Cała sytuacja była tłem dla początku romansu Carrie z innym artystą, Aleksandrem Petrovskym (w tej roli znakomity Mikhail Baryshnikov), a umiejscowienie kiełkującego uczucia do znanego, rosyjskiego twórcy w galerii sztuki, z kontrowersyjną wystawą było ciekawym oraz pomysłowym zabiegiem. Co się okazało, scena z performancem nie była wcale fikcyjna. Otóż, czytam w internecie, iż istnieje artystka - Marina Abramovic - która od wielu lat, szokuje, wzrusza, prowokuje swoimi występami. Do jej najbardziej "wyszukanych" propozycji należą: "rhythm O", gdzie na stole leżały 72 przedmioty, m.in. bicz, agrafka, nabity pistolet, róża, boa z piór, prezerwatywa, tabletki nasenne, a widzowie mogli artystce sprawić przyjemność, ból, mogli praktycznie wszystko i muszę przyznać, że ludziom nie brakowało wyobraźni; podczas "Spirit House" biczowała się w budynku starej rzeźni; performance "The Lovers" na Wielkim Murze Chińskim, gdzie, wspólnie ze swoim partnerem, kochankiem i współartystą, Ulayem, wędrowali samotnie przez trzy miesiące, każde z innej strony muru, aby spotkać się i stworzyć coś, co miało być manifestem ich miłości, a co zakończyło się spotkaniem, podczas którego Marina usłyszała od ukochanego, że ten ma romans z tłumaczką chińską oraz, że spodziewają się dziecka. To tylko kilka z jej "pomysłów" na sztukę. Sama artystka twierdzi, że przeszła długą drogę, od nieprzytulanego dziecka komunistów serbskich, poprzez młodą, biedną artystkę alternatywną, podróżującą "ogórkiem"  przez świat aż do sławnej "performerki" współczesnej z domem pod Nowym Jorkiem i pracownią na Manhattanie. 5 października odbywa się premiera filmu o niej, na który z niecierpliwością czekam, ponieważ oglądnąwszy jego fragmenty, jestem rozdarta pomiędzy ciekawością/zaintrygowaniem a zniesmaczeniem/obawą przed przekroczeniem granic, nie tylko bezpieczeństwa, ale człowieczeństwa, moralności. Pytanie czym jest sztuka, gdzie się kończy i gdzie zaczyna oraz jak daleko powinniśmy się w nią angażować i kosztem czego, pozostaje bez odpowiedzi, ale ja nie jestem do końca pewna czy chciałabym znać odpowiedź.

wtorek, 25 września 2012

celebryta

Celebryta. Twór ostatnich czasów, choć wielu twierdzi, iż istnieje już od dawna, zmienił jedynie nieco zakres działania i natężenie parcia na szkło. Słownik języka polskiego podaje krótką, zwięzłą definicję, która, prawdę powiedziawszy, pomieściłaby wiele innych terminów: osoba popularna, często pojawiająca się w środkach masowego przekazu. Cóż, wielu wyśmienitych aktorów można zaliczyć do tej grupy, a celebrytami nie są i nie chcą być. W tym momencie mogłabym 'rzucić' kilkoma nazwiskami polskich i zagranicznych 'celebrities' i na pewno znakomita większość społeczeństwa zgodziłaby się ze mną, iż niczego wybitnego poza 'bywaniem' nie dokonali, jednocześnie  przyznając (lub nie), że śledzą ich poczynania, a nawet podziwiają. Przysłuchiwałam się jakiś czas temu rozmowie moich trzech koleżanek. Dwie energicznie dywagowały o tym, jak kiedyś trzeba było coś napisać, namalować, wyśpiewać, stworzyć, żeby zaistnieć. Dziś natomiast wystarczy 'zaświecić tyłkiem' lub zasiąść w jury programu rozrywkowego o średniej oglądalności, aby zostać BWO (Bardzo Ważna Osoba, polska wersja VIP-a). Nie da się zaprzeczyć. Zaciekawiło mnie natomiast podejście trzeciej z nich. Uznała mianowicie, że gdyby tylko ją ktoś chciał gdzieś zaprosić, pokazać, sfotografować i jeszcze mogłaby na tym zarobić, nie miałaby najmniejszych oporów, ba, nawet cieszyłaby się i byłaby dumna. Dwie poprzednie spojrzały na nią co najmniej jakby była zielona i zapytały, czy to aby nie wpływ obecnej mody na pięć lub piętnaście minut sławy lub ewentualnego kryzysu zawodowego. Ona na to z uśmiechem, że dziś każdy może zostać celebrytą i świadczy to wyłącznie o wyjątkowości każdego człowieka, a nie o desperackim pragnieniu bycia sławnym. Lekka konsternacja. Ze strony mojej i dwóch tamtych także. Nie potrafiłyśmy znaleźć kontrargumentu. Coś w tym jest. Już od pewnego czasu można zauważyć tendencję do medialnego exhibicjonizmu; oglądamy mieszkania, podróże, posiłki, kłótnie, a nawet śluby, rozwody i porody i chyba nikt do końca nie wie, po co, oprócz oczywistych korzyści materialnych, to wszystko. Oni pokazują, my oglądamy, kupujemy gazety, śledzimy portale internetowe. Rozrywka, nawet jeśli wątpliwej wartości, dla nas. Kasa dla nich. Nic odkrywczego. Celebryci. Nie oceniam. Według Oscara Wilde'a "wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy z nas sięgają po gwiazdy", jakie by one nie były. 

piątek, 21 września 2012

anty-Romeo?

Kolega D., nazwijmy go umownie Leszek (imię autentyczne zdradziłoby wszystko, a tego nie chcę ani ja, ani, jak przypuszczam zainteresowany, Leszków natomiast w moim życiu jak na lekarstwo), nie chce się żenić. Przekroczył już wiek chrystusowy, ma dobrze płatną pracę, Clooney z niego żaden, ale, jak to sie potocznie mówi, do najgorszych nie należy. Ma mieszkanie, jest niezależny, dość zabawny, ale do żeniaczki mu nie spieszno. Owszem, miał dziewczynę, która nawet u niego pomieszkiwała, obecnie również krąży wokół niego jakaś wysoka brunetka, ale wszystkim potencjalnym partnerkom na wstępie zastrzega, iż o białej sukni i ołtarzu mogą zapomnieć. Mimo zupełnie różnych priorytetów życiowych oraz totalnie odmiennym guście muzycznym - Leszek jest fanem techno - lubię go i, mimo, iż D. i ja spotykamy go już wyłącznie przypadkiem, na ulicy czy w sklepie, bardzo miło go wspominam i zawsze chętnie pogawędzimy. Swoją drogą, nie wiem jak zapatrują się na to byłe i obecne dziewczyny Leszka, ale według mnie, jego, szczera i otwarta postawa wobec związków jest całkiem w porządku i fair. Ile to razy kobiety spotkają pseudo-Romeo, który pod przykrywką obietnic, ubarwionych opowieści o cudownej przyszłości z gromadką dzieci u boku, próbował skraść ich serce. A tu, "what you see is what you get" lub lepiej "what you hear is what you get". Prawdę powiedziawszy, na początku myślałam, że, kolokwialnie mówiąc, to jedna wielka ściema. Facet po prostu nie spotkał nikogo fajnego, został zraniony po zadużeniu się w kobiecie lub to wszystko jest efektem traumy, ponieważ pochodzi z rozbitej rodziny. A tu, zaskoczenie. Gość twierdzi, że jeszcze nie wie, co to miłość, fajna jest każda długonoga brunetka na ulicy, a rodzinę ma nie tylko pełną, ale tradycyjną, miłą i zabawną. W czym więc problem? Sama zastanawiałam się nad tym przez dłuższy czas, wierząc, iż jak w jednej z tych beznadziejnie romantycznch komediach amerykańskich, Leszek zakocha się bez pamięci i zmieni całkowicie swoją piramidę potrzeb. Po pewnym czasie przestałam się zastanawiać, doszłam do wniosku, że problem nie istnieje. Leszek po prostu na razie nie chce się żenić, może nigdy nie zechce, a ja nie chcę zostać jedną z tych okropnych osób pytających: "a kto Ci zrobi herbatę na starość?". Swoją drogą, D. ma drugiego kolegę, który po podobnym etapie fruwania z kwiatka na kwiatek, znalazł tego kogoś, ożenił się i założył rodzinę. I, kiedy już myślałam, że się zmienił, usłyszałam jak rozmawia z żoną i nie była to wypowiedź oddanego męża. Cóż, wolę Leszka i jego styl. Może kiedyś spotkam go z żoną i dziećmi, a może nie. Jedno mam nadzieję pozostanie bez zmian, nadal będzie tym miłym facetem z poczuciem humoru. Na koniec pragnę przytoczyć słowa starego irlandzkiego toastu: "Niech kochają nad Ci, co nas kochają. A tym, co nas nie kochają, niech Bóg odmieni serce. A jeśli nie odmieni ich serca, to niech im skręci kostkę, abyśmy ich poznali po kulawym chodzie."

środa, 19 września 2012

czas

Nie mam czasu. Najpopularniejsze zdanie na świecie. Słyszę je średnio 10 razy dziennie, od koleżanek i kolegów; sąsiadów; rodziny, nawet sprzedawczyń w sklepie i obcych ludzi na parkingu. Owszem, w dzisiejszych czasach trzeba być 'gazylionerem' (czyt. człowiekiem z dużą ilością pieniędzy), politykiem lub ewentualnie jednym i drugim (co się często zdarza), żeby pozwolić sobie na czas. A czas wolny to już w ogóle fantazja. Ludzie nie mają czasu na ważne sprawy, takie jak rozmowa z dzieckiem-nastolatkiem; porządny, zdrowy posiłek; chwilę odetchnienia po ciężkim dniu. Drobiazgi, uroczo nazywane  przez niektórych 'pierdołami', zupełnie nie znajdą miejsca w naszym planie dnia, a więc możemy zapomnieć o długim delektowaniu się cafe latte (a przez długie delektowanie się rozumiem obraz pt. zamknięte oczy, wąsy z mleka i częste oblizywanie sie połączone z pomrukiwaniem) na rzecz szybkiego espresso o poranku; nie dla nas 'zapatrzanie się' w okno na krople deszczu czy nieśpieszne głaskanie psa, które jak wiadomo ma udowodnione naukowo działanie terapeutyczne; do widzenia z oglądaniem totalnie głupiej komedii wieczorem. "Kto nie ma czasu, jest biedniejszy niż żebrak" mówi pewne przysłowie nepalskie. Wysunęłam kiedyś z owym przysłowiem podczas rozmów z jedną znajomą, która w ten irytujący, dyskredytujący sposób próbowała delikatnie zasugerować, że nie ma czasu na tak trywialne i zwyczajnie głupie zajęcia jak szperanie w internecie czy oglądniecie serialu, o który zagaiłam. Wyraźnie zadowolona z siebie wyrecytowała jak to poświęca się o wiele bardziej wyszukanym zajęciom jak szydełkowanie, czy coś w tym stylu, oraz czytanie Sokratesa do poduszki. Co więcej, telewizora mogłaby nie mieć, o jego istnieniu przypomina sobie ścierając kurz, a internetem gardzi. Po moim 'uderzeniu' przysłowiem, wyglądała jakby poczuła brzydki zapach i wybełkotała coś o guście, opinii i wolności wyboru. Dzięki Bogu zadzwonił telefon i mogłam czmychnąć wykpiwając się rozmową z mamą/siostrą. Litości. Zawsze mam wrażenie, że taka osoba albo kłamie albo jest piekielnie nudna. Ja mam czas. I postaram sie zawsze mieć. Znalazłam go. Idę pojeść emenemsy i oglądnąć durną komedię.

poniedziałek, 17 września 2012

Saturn powraca

Ostatnio mam dużo czasu na czytanie i choć mój gust oscyluje gdzieś pomiędzy Gretkowską (starszą i tę 'ostatnią'), Johnatanem Carrollem (jeszcze od czasów liceum) a licznymi biografiami od Fridy Kahlo po Woody Allena; ostatnio sięgnęłam po jedną z książek, smutnie wiszących obok czasopism dla kobiet, w popularnej sieci księgarni. Książka średnio-trafnie oceniona przez personel jako jedna z tych lekkich, łatwych i przyjemnych, a więc niepoważnych, dla bab i gospodyń domowych łamane przez businesswomen pragnących poczytać coś na plaży, przyciągnęła moją uwagę tytułem, 'Manhattan pod wodą'. Dla tych, którzy mnie znają, nie jest tajemnicą, że Nowy Jork od zawsze był moim marzeniem i to wcale niekoniecznie przez wszystkie komedie romantyczne, których akcja sie tam odgrywała (no, może odrobinę dlatego) ani Seks w Wielkim Mieście, ani nawet nie przez niczym nieograniczone możliwości zakupowe (no, może odrobinę); bardziej dlatego, że kocham miasta industrialne, nowoczesne; takie, które w nietypowy sposób łączą nowe ze starym; gdzie ludzie mieszkają w starych fabrykach, gdzie widoki są piękne, ale to piękno trzeba umieć dojrzeć, gdzie można być sobą nie zmuszając ludzi do oglądania się  za Tobą na ulicy. Dlatego bardziej od Paryża podoba mi się Londyn i Berlin, a od Krakowa, Warszawa i Poznań. Wracając do książki, wczoraj skończyłam ją czytać i nie dość, że okazała się lekturą zabawną i interesującą to jeszcze pokazała mi miasto, które tak bardzo chcę poznać, oczami Polki od urodzenia tam mieszkającej. Miałam więc możliwość ujrzenia perspektywy polskiej, amerykańskiej i amerykańsko-polskiej, co złożyło się na bardzo ciekawy zbiór felietonów. Szczególnie zaś zapamiętałam, i całe dzisiejsze rano analizuję, ostatni paragraf ostatniego z felietonów, a mianowicie wzmiankę o tzw. Powrocie Saturna. Nigdy nie interesowałam się astrologią, ba, powiedziałabym nawet, że jestem sceptykiem wobec zjawisk i działań tego typu. Jednak ciekawość wzięła górę i postanowiłam poszperać nieco na ten temat. A więc Saturn Return to moment, kiedy planeta pojawia się na niebie dokładnie w tym samym miejscu, w którym była w momencie urodzenia danej osoby; zdarza się to co około 28 lat i trwa około 3 lata. Jest to chwila na najważniejsze decyzje, wybory, zastanowienie się nad sensem tego, co robimy. Pierwszy powrót odbywa się ok 28-30 roku życia, kiedy to pozostawiamy za soba młodość i wchodzimy w wiek dorosły; drugi występuje ok 56-60 roku życia i wprowadza nas w wiek dojrzały; a ostatni rozpoczyna mądry wiek stary. W internecie sa na ten temat artykuły, fora, nawet kalkulatory i możliwość indywidualnego obliczania. Bez ekscytacji, zbytniego zagłębiania się i dopisywania filozofii; musze przyznać, że jestem lekko zaintrygowana i na razie moge powiedzieć, że mi, mój pierwszy jak na razie, Powrót Saturna dał możliwość zostanią mamą ślicznej, mądrej dziewczynki. Oby kolejne 'powroty' były równie szczęśliwe. 

sobota, 15 września 2012

nazwisko

Moje imię to palindrom. 'Kucuk', podobnie jak 'Kobyła ma mały bok' czy 'A to idiota', czytane od przodu i tyłu brzmi tak samo. Nazwisko zarówno z pozoru jak i faktycznie śmiesznie proste, po wzruszającym, ślubnym przyjęciu go od męża, sprawia, że moje życie bywa jednocześnie małym koszmarem i beczką śmiechu. Wyobraźmy sobie dla przykładu pralnię chemiczną, gdzie pani ze sztucznym uśmiechem na twarzy, pyta o nazwisko. D. z o wiele większą cierpliwością niż ja, odpowiada, powtarza, literuje, w końcu, przez lekko zaciśnięte zęby syczy: 'KUCUK, proszę Pani, dwa 'ka', dwa 'u' i jedno 'ce' w środku', po czym z opadniętą szczęką obserwuje Panią notującą 'Kkuuc'. Teraz wyobraźmy sobie kopertę, obojętnie skąd i od kogo: rachunek, ponaglenie, oferta kredytu, karta rabatowa: na kopercie najpopularniejsza z opcji, Kucyk, w środku Kuców, w tekście korespondencji trzy inne wersje. Karta ubezpieczeniowa: Kciuk. Identyfikator uprawniający do wejścia do Sejmu: Kucka. Muszę stwierdzić, że kreatywność urzędników, serwisantów, bankierów, sprzedawców przechodzi ludzkie pojęcie. Najczęściej bywa to śmieszne, ale czekam na chwilę, kiedy nie wypłacą mi pieniędzy z konta, bo będzie założone na Panią Kucyk lub kiedy aresztują mnie za jej ewentualne poczynania. Kiedyś, podczas rozmowy ze znajomym, pochwaliłam sie znajomością terminów lingwistycznych i zabłysnęłam owym palindromem, opowiadając jednocześnie o moich zmaganiach ze skomplikowanym nazwiskiem, po czym usłyszałam, że o palindromie wcale nie powinnam wspominać, bo w końcu ktoś gdzieś zanotuje, że na nazwisko mam Kucuk-Palindrom.

decyzje decyzje

Moja mama, będąc kiedyś u lekarza, musiała podjąć decyzję dotyczącą pewnego zabiegu. 'Czy ma Pani prawo jazdy?', zapytał lekarz, 'Słucham?', odpowiedziała pytaniem zaskoczona mama; 'Czy jest Pani kierowcą?', ciągnął lekarz; 'No, nie', odparła mama; 'Wiedziałem, ludzie, którzy nie prowadzą samochodu, nie są dobrzy w podejmowaniu szybkich decyzji', skonstatował mądrze lekarz. W rezultacie, mama na zabieg się zdecydowała i bardzo dobrze, bo wszystko dobrze się skończyło, a  anegdotę opowiada przy wielu okazjach. Ja, natomiast, zastanowiłam się na ile trafna była uwaga pana doktora. Co prawda, kierowcą jestem stosunkowo świeżym, ale muszę przyznać, że kurs, egzamin, stresujące początki i w końcu radość z jazdy, niezależności i mobilności, nauczyły mnie czegoś w rodzaju refleksu, i to nie tylko w sensie 'skręć w lewo' czy 'jedź teraz', ale również dotyczącego mniejszych i większych decyzji życiowych. Mniej problemów jest z kupowaniem, zamawianiem w restauracji, braniem, zmianą, odstawieniem leków, wyborem opcji politycznej, opowiedzeniem się za tym czy za tamtym, wypisaniem się ze szpitala, zadzwonieniem do lekarza późno wieczorem, wyborem ubrania dla dziecka do przedszkola, wyborem butów do reszty stroju (ha!). Czyli coś w tym jest. Te wszystkie rozmyślania  doprowadziły mnie do kolejnych pytań: jak zatem te szybkie, codzienne i liczne decyzje wpływają na mój dzień, samopoczucie moje i innych, bilans zysków i strat, na życie generalnie. Uproszczony algortym drzewa decyzyjnego doprowadziłby do odpowiedzi, że wartością samą w sobie było szybkie podjęcie decyzji, oszczędzając cenny czas sobie i ludziom. Amen.

środa, 12 września 2012

szpilka vs szpila

Pytanie: jaki jest sens kupowania i noszenia tych paskudnych butów na obcasie z potrójną platformą, skoro żadna, powtarzam, żadna z kobiet nie potrafi w nich z gracją i swobodą chodzić? Uwielbiam buty na obcasie, żyję w nich praktycznie od okresu dojrzewania, wyłączając krótki epizod z martensami gdzieś między drugą a trzecią klasą liceum, ale nie widzę nic mniej kobiecego niż zgarbiona, koślawa dziewczyna tuptająca ulicą jakby się skradała lub doświadczyła naprawdę bolesnego masażu. W butach na obcasie należy chodzić naturalnie, bez wymuszonego zgięcia w kolanach, z lekką nonszalancją w stylu francuskim 'obcasy, ach, obcasy, to przecież nic trudnego'. Swoją drogą kobiety we Francji opanowały sztukę chodzenia w obcasach do perfekcji chodząc w nich tak samo swobodnie jak w balerinach. Skąd moda na niebotycznie wysokie obcasy, inspirowane, można podejrzewać, nocnym życiem wielkich miast? Jeśli to kolorowa prasa i showbiznes to niefart, ponieważ oprócz pozowania do zdjęć na osławionym i obleganym przez fotografów 'step-and-repeat', gwiazdy oraz celebrytki zwyczajnie w nich nie chodzą. No, może jeszcze prezentują je z dumą podczas programu 'zajrzyj do mojej szafy' czy 'z wizytą u...' Dzięki Bogu, wracają delikatne czółenka, z lekko szpiczastym noskiem i odpowiednio wyważonym obcasie, przepięknie prezentujące tzw. dekolt, czyli linię palców oraz kształt stopy. Bo przecież nie ma nic bardziej kobiecego i pobudzającego wyobraźnię niż damska stopa w idealnej czarnej szpilce. Zdecydowanie jestem zwolenniczką przynajmniej względnie klasycznych butów na obcasie niż szczudeł, od których można się nabawić lęku wysokości. 

poniedziałek, 10 września 2012

feministka?

Tak sobie siedzę i myślę...Od zawsze uważałam się za feministkę. Z tym, że taką 'ugrzecznioną', nie-walczącą, nie-drapiącą; komentującą odpowiednio konkretne tematy na imieninach lub innych imprezach rodzinnych, kiedy to kwestia praw kobiet lub ich ewentualnego naruszenia spowodowała wygłoszenie kilku słów prawdy. Ta wojująca feministka, ta, która zacietrzewia się słysząć o sprawach wręcz niedorzecznych, pojawia się sporadycznie, niemal analogicznie do duetu dr Jekyll/Mr.Hyde. Ostatnio tematem, który z jednej strony spowodował wybuch emocji i kotłowanie się, nie do końca politycznie-poprawnych, myśli w mojej głowie, była dyskusja wywołana felietonem profesora Mikołejki, dotyczącym...'agresywnych polskich matek'. Uderzyło mnie znieczulenie, totalny brak empatii oraz zgorzknienie profesora, przejaskrawiającego zjawisko, które pewnie istnieje (mowa tu o niegrzecznych/niekulturalnych matkach, nie respektujących praw oraz przywilejów innych, żądając jednocześnie traktowania wyjątkowego, na poziomie "królowej balu'). Nie mniej jednak, nazywanie, owszem, sfrustrowanych, zmęczonych, często samotnych i znerwicowanych mam, agresywnymi i leniwymi, nie może być usprawiedliwiane ironią i chęcią zwrócenia uwagi na równouprawnienie. Nie pozostaje nic innego jak tylko uzsadnić wywody profesora jakimś kiepskim dniem, którego doświadczył, a który zmusił go do napisania tekstu, który, moim skromnym zdaniem, mało ma związku z tzw. większością. A mianowicie, zaiste, są kobiety, nazywane 'wdzięcznie' przez profesora 'wózkowymi', które, kierując się sobie tylko znanymi pobódkami, bywają nieco...ekspansywne. Jednak większość to po prostu mamy, których instynkt macierzyński, zwyczajnie karze zachowywać się w określony, zaprogramowany sposób. Mówiąc kolokwialnie, jesteśmy samicami. 
Kiedy początkowe emocje opadły, postanowiłam zastanowić się i sformuować własną opinię na ten temat. No i? Po pierwsze zgadzam się ze zdaniem jednego z komentujących pewien artukuł: 'Po co te skrajne opinie?', brak skrajnej opinii, nie powoduje, że jest się 'letnim'. Istnieją różne zjawiska, a jeden przypadek nie potwierdza reguły, wbrew popularnemu powiedzonku. Po drugie, jeśli doświadczyło się złego dnia, może lepiej pójść na siłownię lub godzinę squasha, ewentualnie wylać żale przyjacielowi lub napisać tekst prezentujący wielostronne ujęcie tematu.
A tak na marginesie, a propos zarzutów wobec młodych kobiet z dziećmi: jako mama czteroletniej dziewczynki, 'była wózkowa', relatywnie uprzejma matka, nie lubiłam placów zabaw (moje dziecko również), czytałam książki i nie rozmawiałam wyłącznie o karmieniu piersią i pampersach.

sobota, 8 września 2012

krótko zwięźle

Od ponad roku mam krótkie włosy. Obcięłam je nie 'na chłopczycę', asymetrię czy modnego od kilku sezonów irokeza, ale zwyczajnie, na krótko, z długą grzywką. Zostawię tak na trochę, odsłoniety kark, zaskakująco, powoduje, że czuję się bardzo kobieco. Na początku miało być drastycznie, coś w rodzaju Mia Farrow w "Dziecku Rosemary", ale potem dostałam od D. płytę z koncertem Stinga "Live in Berlin", gdzie dostrzegłam wokalistkę w chórkach- Jo Lawry- i postanowiłam z długowłosej brunetki przeistoczyć się w krótkowłosą blondynkę. Choć etap blondynki należy już do przeszłości, dobrze mi "krótko". Wszystko to składa się na tło pewnej refleksji socjologiczno-psychologicznej: nie tracąc na kobiecości, jestem traktowana poważniej w męskim świecie. Wystarczyło obciąć włosy. Punkt dla mnie? 

czwartek, 6 września 2012

piórnik

Będąc dzieckiem uwielbiałam temperować kredki i rozpoczynać nowe zeszyty. Sama nie wiem czemu. Czy miało to rozpoczynać jakiś mały etap w moim małym życiu? Aż mnie ściskało w dołku na myśl o zapisywaniu pierwszej czystej kartki oraz dźwięku temperówki. Do tej pory lubię patrzeć na ostre, spiczaste końce ołówków wystające z pojemnika na biurku. Za czasów mojego dzieciństwa, przedmiotem, który stanowił zarówno szkolny symbol zamożności jak i manifest kreatywności, był piórnik. Pamiętam mój pierwszy; drewniane cudo ala mieszkanie Plastusia, na który naklejałam nalepki zdobyte na podwórkowych wymnianach (zjawisko obecnie nieobecne). Zalany atramentem z pióra wiecznego (również rzadkość) zniknął w otchłani śmietnika. Lata 90-te zaowocowały pierwszymi cudami produkcji na-pewno-nie-rodzimej; plastikowe dwu-komorowe piórniki z "wyposażeniem", które obejmowało zestaw flamastrów, długopis kulkowy, ołówek, gumkę do mazania z malunkiem, którą szkoda było używać, temperówkę oraz miejsce na wyeksponowanie planu lekcji, ewentualnie zdjęcia idola lub twórczość własną. Skąd o tym? Odnoszę wrażenie, że dziś uczniowie, dzieci, młodzież nie przywiązują wagi do oprawy piśmienniczej procesu notowania, uczenia się. Wszystko upchane, ściśnięte w pseudo-piórniko-kosmetyczce, w którym szukając komórki lub lusterka, przypadkowo można znaleźć coś do pisania. Coś, co kiedyś mówiło otoczeniu, że tata jest w Stanach i śle paczki lub mama ma znajomości w składnicy harcerskiej, obecnie jest przedmiotem koniecznym wyłącznie ze względu na niechęć przeszukiwania torby lub plecaka. W dzisiejszych czasach drobiazgi nie mają znaczenia.

ciężarna w kolejce

Cztery lata temu. Lato. Żar lał się z nieba niemiłosiernie. Stałam na poczcie, w kolejce, chciałam odebrać plakat z Audrey Hepburn, o którym zawsze marzyłam. Ten z Audrey, stojącą  przed wystawą sklepową Tiffany's, w sukni Givenchy, w kultowych okularach Ray Ban, trzymającą kubek kawy i bułkę w papierowej torebce. A więc stałam w kolejce, ze mną na oko kilkanaście osób. Uśredniony obraz społeczeństwa: znudzony nastolatek, którego rodzice wysłali zapłacić rachunki; zaniedbana kobieta w średnim wieku w zbyt obcisłej sukience ukazującej obfity biust oraz równie obfity brzuch; starszego pana z saszetką, z której nie mógł wydobyc portfela. Popatrzyłam na swój duży jak na siódmy miesiąc brzuch. Dziecko się poruszyło. Nie podobał jej się zapach, bezruch, moje poirytowanie. Kobieta w średnim wieku patrzyła na mnie, mam wrażenie, z lekkim obrzydzeniem. Że niby co? Pewnie samotna, pewnie nieplanowane, chciała to ma. Wszedł pijaczek, spojrzał na mój brzuch, poprowadził mnie za łokieć do okienka, mamrocząc pod nosem coś o ciężarnych i ich prawach. Reszta milczała, bali się pijaka. Ciężarną przeklęli. 

wtorek, 4 września 2012

starsza pani musi odejść


Muszę zapuścić brodę i wąsy, zmienić szpilki na trumniaki i kupić stary bujany fotel, na którym mogłabym bujać się, cuchnąc naftaliną i rozmyślając jak to było za moich czasów. Jestem nauczycielem (specjalnie nie użyłam formy „nauczycielka,“ z którym mam złe skojarzenia) i cały ten wstęp ma na celu wyrazić moje oburzenie, nasilające się z początkiem każdego roku szkolnego. Wiem, że młodzi ludzie, młode kobiety zwłaszcza, są na czasie jeśli chodzi o trendy oraz tendencje, czytują blogi, odwiedzają strony szafiarek, polskich i zagranicznych, nałogowo odwiedzają najmodniejsze sieciówki, kupując, inspirując się oraz zwyczajnie „ciesząc oko.“ Młodzież doskonale wie, co jest modne, co z czym łączyć, a co nie; znają nazwiska, które należy znać i marki, które należy rozpoznawać (o czym świadczy fakt, jak zareagowali/ły na moją nową torebkę znanej francuskiej marki.) A więc widuję obecnie „looki“ zgodne z obowiązującymi trendami: szerokie podkoszulki, szorty, legginsy (nadal), duże torby, kopertówki typu „oversize“, marynarki z podwiniętymi rękawami, poncza; był okres (modowej) fascynacji kolorami fluorescencyjnymi; obecnie wróciły beże, brązy i fiolety; czerń natomiast rządzi nieprzerwanie. Można dostrzec zielone lub żółte paznokcie, czarną kreskę na powiece, kalifornijski balejaż, tatuaż na szyi, wielkie pierścienie, równie wielkie bransoletki, kółka, charmsy; tweed, jeans, skóra, cekiny (!), jedwabie, koronki,  panterki, paski, kwiaty. Pret-a-porter spóźnione o pół roku, jednak imponująco konsekwentne i spójne. Z uśmiechem na twarzy obserwuję ten osobliwy pokaz mody na szkolnych korytarzach, z uznaniem kiwam głową przy każdej lepszej stylizacji, podziwiam inwencję i, bywa, odwagę.
Obecnie, młodzież wyraża siebie nie tylko, jak to bywało w przeszłości, modnymi ciuchami, ale również umiejętnością ich ciekawego zestawienia, ukazując czasami niebywały talent oraz bystre oko w kreowaniu trendów. Oczywiście większość szkolnych „fashionistas“ kupując ubrania w popularnych wśród młodzieży sieciówkach, uparcie dążąc do bycia modnym, kopiują „lookbooki“ i kończą wyglądając jak co drugi nastolatek na ulicy. Trafiają się jednak perełki, które nie tylko potrafią ukazać światowe (a nie lokalne) trendy, ale nie utracić kiełkującego, własnego stylu oraz przemycić elementy własnej osobowości, wyrazić fascynacje modą. Pracuję w tzw. „dobrym liceum,“ a przez to rozumiem fakt, iż nikt niczym we mnie nie rzuca (i vice versa), nie obraża, nie szykanuje (i vice versa); młodzież, ogólnie rzecz ujmując, jest ułożona i zwyczajnie sympatyczna. Z dużą ciekawością obserwuję ten swoisty trendsetting, zastanawiając się razem z większością komentatorów mody czy to kreatorzy i projektanci inspirują się ulicą czy ulica czerpie natchnienie oglądając pokazy znanych marek. Skąd zatem oburzenie zaznaczone na wstępie? Otóż jedna kwestia budzi we mnie „belferkę“ (termin równie mocno przeze mnie znienawidzony co „nauczycielka“), a mianowicie umiejetność, której młodzi ludzie albo nie nabyli, utracili lub konsekwentnie ignorują. Mowa tu o zdolności dostosowania ubioru (a co za tym idzie fryzury i w przypadku pań, makijażu) do sytuacji, okoliczności, czyli tzw. dress code na wczesnym etapie. Tu pojawia się zgrzyt; a więc mamy szorty na rozpoczęciu roku szkolnego, pareo na zakończenie, różowa pomadka i brokatowy manicure na dłoniach przewodniczącej szkoły dziarsko dzierżącej mikrofon, porażając blaskiem pierwsze rzędy w dniu uroczystości państwowych, japonki (!) na egzaminie maturalnym oraz wszelkiego rodzaju przeźroczystości, dekolty, kontrowersyjne długości oraz szokujące dodatki. Dodam, że chyba nikt tak jak ja, nie jest ambasadorem młodzieży w kwestii kreatywności ubioru oraz wyrażania siebie poprzez wygląd i jeśli jest to jedyna forma buntu młodzieńczego, to powinniśmy być szczęśliwi. Kłuje mnie jednak w oczy dziewczyna w zielonych legginsach oraz różowej marynarce w pierwszym rzędzie na apelu listopadowym czy artystycznie podarte kabaretki i fedora na głowie w dniu 3 maja. Kryteria „time&place,“ z którymi młodzi ludzie wydają się być na bakier spędzają mi sen z powiek, bo o ile kreatywność ma dla mnie ogromne znaczenie, jako pedagogowi żal mi młodego człowieka, który w przyszłości nie dostanie pracy po rozmowie kwalifikacyjnej, na którą przyszedł w sandałach czy przyszłej kobiety interesu, która zbyt wydekoltowaną bluzką została zaszufladkowana jako...
I stąd moje wywody „starszej pani,“ stojącej na korytarzu, z podziwem przyglądającej się uczennicy w niesamowitych botkach z kożuszkiem, w stylu Burberry Prorsum. 

aj lajk ju


Kupowanie ‘lajków.’ Podobno coraz bardziej rozpowszechnione zjawisko w internecie, jest kolejnym dowodem na to jak zepsutym światem jest świat wirtualny, gdzie można wszystko. Przez wszystko mam na myśly wszystko. Mimo faktu, iż jestem ‘internet-friendly’ i jest to medium, z którego korzystam najczęściej, nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem jak można nie korzystać z wszystkich zalet sieci takich jak przegenialne strony internetowe, dzięki którym można zobaczyć świat (i jego zakątki, których prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy), poznac fascynujących ludzi, poczytać o ich życiu, sukcesach, osiągnięciach, radach, doświadczeniach, sprawdzić odpowiedzi na wszelkie pytania (jak podlewać storczyka? Jak przeżyć bunt dwulatka? Co zrobić gdy uciera but? Jak przygotować idealny creme brulee? Etc.) i generalnie (bleh, nie cierpię tego słowa) mieć okno na świat w jego całej okazałości.

paradoks


Ostatnio czytałam, że najbardziej znerwicowaną i zestresowaną grupą w społeczeństwie (trudną do określenia) są kierowcy. I nie chodzi tu wyłącznie o grupę zawodową, tj kierowców zawodowych. Osoby kierujące narażone potencjalnie na uszkodzenie mienia lub, co gorsza, ciała swego, rodziny, znajomych czy też obcych kierujących, gotowe są podobno do czynów, o słowach nie wspominając, o których w sytuacji bez kierownicy w dłoniach nawet nie pomyśleliby. Przykład? ‘Spieprzaj Krowo’ wykrzyknięte ostatnio zza szyby wiekowego Forda Escorta do wysokiej, smukłej blondynki na pasach. 

zakupy zakupy

Niecałe 2% Polaków deklaruje, że chodzi na zakupy w niedziele. Pauza na śmiech. Pytanie: po co przeprowadzać te wszystkie ankiety, sondaże i zwyczajne przepytywanki na ulicach, skoro jedyne, co otrzymujemy to durna cyfra, która bardziej nam mówi o naszym kołtuństwie i zakłamaniu niż rzeczywiście wskazuje pewną prawidłowość? Osobiście chodzę do sklepów w niedzielę, może nie na typowe zakupy, ale nie ma niedzieli, żebym nie zrobiła rundki po galerii, supermarkecie czy domie towarowym. A to pietruszki nie ma, a to oczko w ostatniej rajstopie, a to zwyczajna chęć kupna kiecki. Co u licha z nami? Nie łgać! Statystyczny Polak potem głupieje! 

Prawdziwi mężczyźni płaczą


Do D. po tym, jak wzruszył się w trakcie programu o szpitalach dla dzieci z nowotworem,
-kochanie, a co to za łzy?
- a, takie tam...

blog


Prowadzenie bloga to obecnie bardzo modne zajęcie. Każda szanująca siebie i ‘fanów’ gwiazda/osoba publiczna ma/miała bloga, na którym można przeczytać o najnowszej trasie koncertowej/spektaklu/wydanej płycie/przyznanej platynie, ale również o obecnej ciąży/zerwaniu/rozstaniu/rozwodzie/poronieniu/ostatnio pobitym papparazzi/planowanym ślubie/odwołanym ślubie. Można gryźć z nerwów paznokcie nad następnym „etapem w życiu” w który ktoś wkracza, wkroczył lub który zakańcza nową fryzurą, tatuażem, podróżą do Indii, adopcją chłopca z Afryki. Blogi to pamiętniki pisane dla potrzeb mas żądnych sensacji, nowinek, rozmyślań/przemyśleń gwiazd.
Ciekawym poniekąd fenomenem są blogi nastoletnich (i nie tylko) początkujących/zaawansowanych anorektyczek. Setki skrzywionych nastolatek wyłuszcza potencjalnym czytającym jak oszukać głód, przetrwać dobę o jabłku lub pieczywie Wasa, jak karać się za niekonsekwencję, jak liczyć kalorie, jak szukać inspiracji w fotografiach wychudzonych celebrities. Strony pięknie „opakowane”, różowe lub czarne, ze zdjęciami, listami, przykazaniami, forami. Łatwo znaleźć, wejść, zainspirować się, zarazić głupotą... 

sobota, 1 września 2012

miłość


Czytam to, co tu napisałam i mam wrażenie, że jeśli ktokolwiek to kiedyś przeczyta, to, bankowo, odniesie wrażenie, iż ma do czynienia z zakochaną w sobie, przeintelektualizowaną, próżną, snobistyczną osobą. D. powiedział mi kiedyś, że lubi fakt, iż lubię siebie. Mówił, że to miła odmiana po wiecznie narzekających, zakompleksionych, niepewnych niczego i nikogo kobiet. A i u D. ujawniła się jego miłość własna. I tak żyjemy sobie kochając siebie samych i siebie nawzajem.

dieta


Każda kobieta się odchudza. Od kiedy pamiętam wszystkie znajome były na diecie. Albo udawały, że są. Albo zostawały wegetariankami, bo to pomaga. Dieta bezmięsna. Dieta bezglutenowa. Dieta cud. Dieta miód. Liczenie kalorii. Zamawianie sałatek w restauracjach. Zero sportu (!) Płaski brzuch celem życia. Dieta wróg. Raz się odchudzałam. Skutecznie. Niewielkim problemem okazało się zrzucić 10 kilogramów w 3 miesiące. Imponujące. Niezdrowe. Nieciekawe. Nieatrakcyjne. W zagłębieniach obojczyka mogłam chować monety. Śmiechem mogłabym zabić modelki wszem i wobec głoszące jak to uwielbiają hamburgery i pizzę, gardzą sportem, a na co dzień nie uznają tuszu do rzęst i podkładu. Dieta papierosowo-stresowa. A nastolatki to kupują. 

pisarka-pisareczka


Napiszę książkę. Albo zbiór opowiadań. Felietonów. Myśli. Zawsze miałam kłopot z określeniem formy. Byleby coś dobrego. Coś, co sama kupiłabym, czytałabym, w czym zaginałabym rogi i zakreślała fragmenty. Trudne. Ambitne. Czasochłonne. Ale jednak wyzwanie. Przeczyta rodzina, znajomi, przyjaciele i wrogowie. Będą mówić, dyskutować, recenzować, kpić, śmiać się, myśleć. Ale kupią. Może zarobię na ten super ekspres do kawy. I zrobią ze mną wywiad. A potem sesja dla kolorowego pisma. I wieczór u Kuby Wojewódzkiego. 

inna książka


Od dłuższego czasu dostaję zaproszenia na wernisaże tutejszej galerii. Chodzę, bo lubię popatrzeć na coś, co nie ma praktycznego zastosowania, co ktoś stworzył dla potrzeb czysto estetyczno-artystycznych. Takie oderwanie od „zjadania chleba” i innych czynności nastawionych na efekt zbożny, owocny, na funkcjonalność. Każde zaproszenie to obietnica czegoś innego, tajemniczego, a same zaproszenia gwarantują (czasami na wyrost) oryginalność projektu. Ostatnio jednak, zaproszenie, które miałam zaszczyt otrzymać zaskoczyło nie tyle proponowaną wystawą ile wstępem, jak się domyślam, osoby odpowiedzialnej za przedsięwzięcie.

„Inna książka”

Książki Grafowskiej to nie są książki, bo nie można ich czytać. I one nadają się tylko do oglądania, a kiedy już je oglądam, przychodzą mi na myśl wszystkie domowe biblioteki, w których książki porządkuje się według kolorów okładek i wysokości grzbietów. Ustawia się je na regałach, a tam stają się tylko przedmiotem, który należy systematycznie odkurzać, albo stają się kłopotem, kiedy trzeba wyremontować mieszkanie.

Marta Mizuro

Nie znam autorki tekstu, ale podpisuję się pod tym po tysiąckroć. 

a komu


Jakby mnie ktoś zapytał, o czym piszę, to nie wiedziałabym co odpowiedzieć. O życiu. E, tam.  O mnie samej. Narcyzm. O miłości. Nieprawda. Tak w sumie, to siedzę sobie przy komputerze i rozmawiam ze sobą. Albo lepiej, myślę. A to popatrzę za okno i coś przyjdzie do głowy. A to przypomni się jakaś sytuacja z pracy czy kolejki po chleb. Albo spojrzę na zdjęcie, plakat, obraz. Czasem pobuszuję po Internecie. Coś mnie kopnie w tyłek i już pół strony zapisane. A po co? A na co? A komu? A mnie. Co bym miała co poczytać na starość.

buty&książki


Książki są jak buty. Potrafią wiele powiedzieć o właścicielu. Kiedy spotykam osobę po raz pierwszy, nie mogę oprzeć się pokusie spojrzenia na buty nowopoznanej/go. Czy pasują do reszty stroju? Czy są brudne? Znoszone? Przesadnie wypolerowane? Niemodne? Niedobrane? Zwyczajnie brzydkie? No i później. Czy pasują do zainteresowań właściciela, jego osobowości, charakteru, usposobienia, poglądów? Buty to wyrocznia. Podobnie jest z książkami. Kiedy odwiedzam kogoś po raz pierwszy, przyglądam się uważnie regałom z książkami. Książki powiedzą mi, czym zajmuje się domownik lub domownicy; czym się interesują, jaki mają temperament (!), co w nich siedzi. Oczywiście bywa, że moje wnioski okazują się błędne lub raczej nie całkiem prawdziwe, lecz gdyby obliczył „trafność dedukcyjną” okazałoby się, że moja teoria jest całkiem całkiem. Buty i książki.

baba


„Baby’ to paskudy. Wiem, jakiej ilości „bab” się narażam. Zdaję sobie również sprawę ile ironicznych uśmiechów wywołałam na twarzach „chłopów”. Ma rację, pomyśleliby. Głupia, czy co, zapytałyby. A to zwyczajnie trafna uwaga poparta i poprzedzona wnikliwymi obserwacjami zarówno w pracy jak i w sytuacjach sklepowo-usługowych. „Chłopy” wspierają się i pomagają sobie i jeśli pojawi się element rywalizacji, to na pewno zdrowej i konstruktywnej. U „bab” przeradza się to w zapasy błotne, oczywiście w znaczeniu metaforycznym. Przykład: kobieta nie dostała posady specjalistki ds. public relations, ponieważ jej potencjany szef dowiedział się, że spała z jego architektem. No cóż, gdyby była facetem, nie dość, że dostałaby posadę, ale potencjalny szef poklepałby ją po ramieniu, puścił porozumiewawcze oko i zaproponował drinka. Brzmi tendencyjnie? Feministycznie? I dobrze. Ja nie dostałam posady młodego dziennikarza, ponieważ miałam pomalowane usta, a mój potencjalny szef uważał to za przejaw „wypincygowania.” A przekazała to mojej znajomej sekretarka owego szefa, która podobno wyglądała na zatwardziałego wroga szminek, lakierów do paznokci, o tuszu do rzęs nie wspominając. „Baba”. Co tu dużo gadać.

www

Co tu robić? Niebo szare i ociężałe. Ja zasmarkana i zakaszlana i obolała. Mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Poszłabym gdzieś i jednocześnie nigdzie nie wychodziłabym. Snuję się po mieszkaniu i nie wiem czy pisać czy czytać czy pooglądać coś czy płakać czy tęsknić. Robię więc wszystko po trochu. Marzę, by zobaczyć Nowy Jork jesienią. Central Park pokryty bordowo-żółto-brązowa warstwą liści. Ludzi ubranych w rzeczy z Gap’a czy Bloomingdale’a z kawą Starbucks w ręku. Pisarzy z laptopami w kawiarniach, aktorów pędzących na Broadway na próbę, modne mamy z modnymi dziećmi w modnych wózkach. Zobaczyć Fifth Avenue, Upper East Side, Greenwich, Staten Island, dzielnice finansowe i odzieżowe. Buszuję po internecie, szukam zdjęć, opowieści, reprodukcji, artykułów. Bóg zapłać za www, ktoś sprawił, że życie człowieka uziemionego w mieszkaniu nie jest aż tak nudne. A więc siedzę i siedzę i marzę, aż zaczynają mnie boleć oczy i musze ściągnąć okulary. Robię więc kawę i czytam nową Tokarczuk.