piątek, 26 kwietnia 2013

lotniska

Otatnio zgodnie z D. stwierdzilismy, że uwielbiamy lotniska. Może to dziwi większość zmęczonych, znużonych, znudzonych, poirytowanych podróżujących, ale zarówno mój śluby jak i ja w podskokach pędzimy na lotnisko ciągnąc za soba turkocące walizy. Nie straszne nam kolejki, czekanie, lounge, check-iny, zdejmowanie butów, zimą, podczas kontroli. Jesteśmy podekscytowani jak dzieci na Wigilię. Poza tym, lotnisko to miejsce, gdzie my, nałogowi obserwatorzy (i komentatorzy) ludzi i ich zachowań mają ogromne pole do popisu i frajdę nie z tej ziemi. I nie chodzi tu o złośliwości w stylu loży szyderców, a raczej założenia skąd dany podróżujący pochodzi, kim jest, czy ma rodzinę, gdzie leci i po co, jak wygląda, ile ma bagażu i co ma w środku, jak się zachowuje, co robi czekając na samolot, co kupuje w sklepach lotniskowych, co czyta etc. Będąc na lotnisku czujemy się obywatelami świata, jego integralną częścią, małą, aczkolwiek ważną częścią kuli ziemskiej, która kusi pieknymi zakątkami. A więc siedzimy patrząc, obserwując, chłonąc. Ściska nas w żołądku na myśl o podróży, celu, perspektywie samego wyjazdu, zobaczenia nowych miejsc, poznania ludzi, posmakowania dań. D. podóżuje więcej, a miejsca docelowe są dość egzotyczne, toteż wróciwszy zawsze ma fascynujące opowieści, również z lotnisk: kto, gdzie, z jakim bagażem, gadgetem, co robił, co kupował. Lubię słuchać i wyobrażać sobie ludzi, ich życie i cele. Pierwsza "grupa" obserwowanych to tzw. "business type" czyli zarówno kobieta jak i mężczyzna podróżujący w interesach, wysłani w delegacje (archaiczny termin obecnie uważany za przestarzały i passe) bądź tak przesiąknięci pracą w korporacjach, że nie mogą pozbyć się wizerunku pana/pani w nieskazitelnie skrojnych garniturze/kostiumie, z designerskim bagażem, paszportem i kartą pokładową w skórzanym etui. Sprawdzają dyskretnie pocztę na drogim sprzęcie, cicho rozmawiają przez telefon, nigdy nic nie jedzą, piją wodę kupioną w sklepie przy hali odlotów, czytają Forbsa, International Herald Tribune lub książkę w stylu "Rozważny Inwestor". Kolejna grupa to zupełne przeciwieństwo tych pierwszych, czyli rodziny z dziećmi, a co za tym idzie z nadbagażem, wózkami, co najmniej czteroma kurtkami w okresie zimowym, z kanapkami zawczasu zrobionymi w domu, ubrani na sportowo, a na pewno wygodnie, uśmiechnięci, aczkolwiek zmęczeni, z wiecznie rozbieganymi oczami ze względu na wiecznie rozbiegane dzieci. Młode pary, narzeczeni, partnerzy to trzecia grupa. Najbardziej "wyluzowani", skupieni na sobie i swoim małym bagażu, niezainteresowani sklepami siedzą w kawiarniach typu Starbucks sącząc wielkie kawy i wpatrując się z ekrany laptopów, padów lub telefonów. Co ciekawe i smutne zarazem, rzadkim widokiem, przynajmniej na polskich lotniskach, są osoby starsze. Oczywiście nie jest sekretem, iż latanie samolotem wymaga dość dobrego stanu zdrowia,  jednak fakt, że tak mały procent starszyzny, która decyduje się lub którą stać na ten wygodny i szybki sposób podróżowania jest mocno przygnębiający. Poróżujący samotni to ostatni typ, o tyle jednak ciekawy, że dzieli się na dwie podgrupy. Pierwsza z nich to ludzie wydający się wiedzieć, co robią, są pewni siebie, dziarsko idą w kierunku poszczególnych stanowisk, nie rozglądają się, raczej nic nie kupują, mają jednak swoje ulubione stoiska, gdzie nabędą gazetę, wodę lub batona. Druga podgrupa to zdezorientowani podróżujący po raz pierwszy lub podróżujący dawno temu, nie pamiętający "jak to działa". Wyglądają na wystraszonych, przytłoczonych sytuacją, często krążą po terminalu ze znakiem zapytania w oczach i wszystkimi dokumentami nerwowo ściśniętymi w ręku. Ulgę na ich twarzy można dostrzec w samolocie lub po wylądowaniu, w zależności od osiągniętego poziomu stresu. Lotniska to małe światy, które stanowią przepustkę do tego wielkiego. Terminal do wspomnień. Uwielbiam je.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

miasta

Gdzieś ostatnio przeczytałam, że miasta są jak ludzie, mają twarz, osobowość, humory. Coś w tym jest. Miasta potrafią człowieka rozkochać w sobie, wzbudzić sympatię, niechęć, nienawiść. Potrafią osaczyć, przerazić, zasmucić. Jedno wiem na pewno, nie ma miast brzydkich, tak jak nie ma brzydkich ludzi. Twarze, zarówno miast, jak i ludzi zależą od nastroju, aury. Osobowość to już zupełnie inna kwestia, z nią człowiek się rodzi, a potem ją kształtuje. Miasto również kształtuje swoją. Londyn ma kolor krwistej czerwieni dwupiętrowych autobusów i szarości ciężkiego nieba. Londyn jest kolorowy jak Chinatown i głośny jak transseksualista prowadzący najdziwniejszy sklep świata na Notting Hill. Jest krzykliwy i industrialny, kosmopolityczny i otwarty. Paryż to subtelność różu i pistacji makaroników Laduree z jednej strony i ochrypłego głosu Serge'a Gainsbourg i wszechobecnego dymu papierosowego z drugiej. Miasto, w którym nigdy nie jest ciemno. Miasto, gdzie na każdym rogu można zrobić zdjęcie godne profesjonalnego fotografa, a urok kawiarni i restauracji powoduje, że najmniejszy i najbardziej niewygodny stolik obok palącego Paryżanina wydaje się niezapomnianym przeżyciem. Mediolan to moda, biznes, przemysł. Miasto, gdzie patrzenie na ludzi sprawia przyjemność. Tylko tam można zobaczyć piękną, dojrzałą Włoszkę w idealnie skrojonym kostiumie i niebotycznych obcasach, na Vespie, z fenomenalną teczką, przytrzymywaną kolanami podczas jazdy. Wyłącznie w Mediolanie podziwiałam wyjątkowy sklep/salon z krawcem gotowym przerobić i dopasować garnitury i koszule na miejscu. Sam krawiec to starszy pan z centymetrem na szyi, w pięknych okularach i cudownych dłuższych, siwawych włosach zaczesanych do tyłu. Do salonu wchodzi się "na domofon". Oczywiście. Bruksela to słońce i kwiaty. Zaskakująco to tam widziałam najlepiej ubranych ludzi. Kobiety w idealnie dopasowanych, ołówkowych spódnicach, wełnianych płaszczach, z torebkami, aktówkami; mężczyzn w kapeluszach, kaszkietach, kaszmirowych szalach owiniętych wokół szyi oraz pięknych, wypolerowanych butach. Bruksela to piękne, czyste ulice i... sikający chłopiec. Praga to śmiech i młodość, tłumy turystów ubawionych językiem i upojonych piwem. Niezwykle urocze miasto, pełne sklepów i stoisk zarówno z niespotykanym nigdzie rękodziełem jak i niebywałym kiczem i tandetą. Praga to również wyjątkowy Josefóv, Hradczany oraz przepiękne Stare Miasto. Praga to ponoć drugi Paryż. Berlin to miasto industrialne, strukturalne, stanowi wyzwanie, ponieważ niełatwo je polubić. Piękne w swojej ograniczonej, prostej, suchej i oziębłej formie. Fragmenty Muru, niesamowity Pomnik Ofiar Holocaustu, Brama, Reichstag, przepiękna Katedra berlińska. Jest też, ponoć falliczy, Fernsehturm i wszechobecny niedźwiadek. O tak, Berlin ma twarz niedźwiedzia. Możnaby tak bez końca. Z każdego miasta wracam zmieniona, inna, tak, jakbym poznała nową osobę i zastanawiała się czy chcę ją jeszcze spotkać czy raczej nie "było chemii". Nie odkryję nic nowego stwierdzajac, iż podróże to jeden z najlepszych smaczków życia i staram się chłonąć każde odwiedzane miejsce całą sobą. Kiedyś mówiłam, że chiałabym mojej córce dać dwie rzeczy: bezwarunkową miłość i dobre wykształcenie. Obecnie dodam możliwość zobaczenia świata, doświadczania, smakowania, zwiedzania. Żaden program telewizyjny nie odda uroku Mostu Aleksandra III, smaku szynki z melonem czy widoku Ponte Vecchio o zmierzchu. Żaden.  Święty Augustyn powiedział, że świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują czytają tylko jej pierwszą stronę.

piątek, 19 kwietnia 2013

anioł

Nigdy nie lubiłam zakonnic. Jako dziecko bałam się ich. Zawsze wydawały mi się srogie, złe na cały świat, smutne. Poza tym karciły, karały, upominały; nie chwaliły, nie uśmiechały się. Ukrywane atrybuty kobiecości, habit, wrogi wyraz twarzy również powodowały, że ograniczałam się do obserwowania ich z daleka, nawet na lekcji religii w podstawówce. Nie czułam od tych kobiet ciepła, które emanuje, choć w minimalnej ilości, nawet od najbardziej oziębłej manager korporacji. Ich twarze nie wyrażały dla mnie młodej niczego innego jak gorycz, niezadowolenie i poczucie obowiązku. Do niedawna. Spotkałam anioła. Spotykałam go codziennie o 4.30 rano na korytarzu szpitalnym w drodze do łazienki. Wstawał bardzo wcześnie, brał prysznic, odmawał brewiarz i siedział przy stoliku uśmiechając się do wszystkich. Miał około siedemdziesięciu lat, piękną, alabastrową skórę pokrytą licznymi zmarszczkami, które tańczyły razem z uśmiechami. Był niski, szczupły, kruchy, nosił długi biały szlafrok i biały welon. Mijając wszystkich uśmiechał się nieśmiało lub pozdrawiał skinieniem głowy. Uśmiech zaś przypominał ten babciny, ten kochany i ciepły, od którego od razu jest lepiej i dzieki któremu też nie możemy się nie usmiechnąć. Cała postać wydawała się być jasna, świetlista. Jak anioł siadał przy stoliku, zawsze świeciło tam słońce, nawet taka sceptyczka jak ja nie zaprzeczy, że tak było, a on zamykał oczy i modlił się cicho, ściskając w rękach Biblię w skórzanej oprawie. Obserwowałam anioła i zazdrościłam mu. Zazdrościłam dyscypliny wstawania wczesnym rankiem i umiejetności skupienia na własnych myślach, na modlitwie, zazdrościłam uporządkowania dnia, spokoju na twarzy, uczucia spełnienia i pogodzenia się z rzeczywistością, a przede wszystkim zazdrościłam uśmiechu, który rozczulał wszystkich od pielęgniarek po odwiedzających na korytarzu. Raz idąc korytarzem spostrzegłam jak siedzi na ławce z różańcem w dłoniach i intensywnie ziewa.  "Ziewaczka mi się włączyła" powiedział do mnie  z tym swoim rozbrajającym uśmiechem.  Było to jeszcze bardziej urocze i ludzkie. Ot, takie powiedzonko. Wszyscy w szpitalu rozpoznawali anioła. Niskiego, pomarszczonego anioła z zakonu. Małą kobietkę z uśmiechem, który pomaga wyzdrowieć.