piątek, 14 lipca 2017

/drzewa jako minimalistyczny element stanu mojego umysłu/

Urodził się Miłko, a ja zapragnęłam lasu. Mężczyzna ma spłodzić syna, zbudować dom i posadzić drzewo, a to ja rodząc chłopaka zamachałabym siekierką, sadziłabym rośliny, drzewa i kwiaty. Ostatnio niewiele mi trzeba. Nie, nie jestem jedną z tych "nawiedzonych" matek (tu przepraszam wszystkie "nawiedzone"), które piorą pieluchy w orzechach i jedzą soję zamiast...wszystkiego. Jestem minimalistką, co okazało się być, według mojego researchu bardzo szerokim pojęciem. Jestem minimalistką w znaczeniu życia z tym, co mi potrzebne i co sprawia mi radość. Pojęcie minimalizmu jest często źle pojmowane. Inaczej, nie ma jasno określonego terminu, mimo iż internet zasypie nas zdjęciami pustych, białych mieszkań w stylu, a jakże, "skandynawskim", życiem bez książek, zdjęć na ścianach, za to z jedną chochlą i dwoma widelcami. Okazuje się, że każdy tworzy swój minimalizm i owszem wiąże się on z ograniczeniem do...minimum, pozbyciem się tego, co zbędne i zagraca przestrzeń i umysł, ale każdy tworzy go po swojemu. Mój minimalizm to względnie zdrowe jedzenie, plus jeden dzień z chipsami, piwem, winem, tłustymi, prawdziwymi lodami, deserem i czekoladą. Mój minimalizm to proste, raczej monochromatyczne ubrania, najchętniej z naturalnych tkanin. W domu mam to, co jest albo funkcjonalne albo ładne. Uściślijmy, ładne dla mnie i mojej rodziny. Dla mnie moje miejsce to przestrzeń, gdzie mam to, czego potrzebuję, to, co chcę mieć i, och, jak mi z tym dobrze.
A wracając do lasu...Kiedyś wyłącznie "urban jungle" było moim miejscem odpoczynku. Obecnie jadąc samochodem obok kilku drzew mam ochotę wyskoczyć z auta i przytulić się do pnia. Oszalałam. Chyba dorastam. Dojrzewam. Starzeję się. Jak drzewa.