Od dłuższego czasu dostaję zaproszenia na wernisaże tutejszej galerii.
Chodzę, bo lubię popatrzeć na coś, co nie ma praktycznego zastosowania, co ktoś
stworzył dla potrzeb czysto estetyczno-artystycznych. Takie oderwanie od
„zjadania chleba” i innych czynności nastawionych na efekt zbożny, owocny, na
funkcjonalność. Każde zaproszenie to obietnica czegoś innego, tajemniczego, a
same zaproszenia gwarantują (czasami na wyrost) oryginalność projektu. Ostatnio
jednak, zaproszenie, które miałam zaszczyt otrzymać zaskoczyło nie tyle
proponowaną wystawą ile wstępem, jak się domyślam, osoby odpowiedzialnej za
przedsięwzięcie.
„Inna książka”
Książki Grafowskiej to nie są książki, bo nie można ich czytać. I one
nadają się tylko do oglądania, a kiedy już je oglądam, przychodzą mi na myśl
wszystkie domowe biblioteki, w których książki porządkuje się według kolorów
okładek i wysokości grzbietów. Ustawia się je na regałach, a tam stają się
tylko przedmiotem, który należy systematycznie odkurzać, albo stają się
kłopotem, kiedy trzeba wyremontować mieszkanie.
Marta Mizuro
Nie znam autorki tekstu, ale podpisuję się pod tym po tysiąckroć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz