niedziela, 16 lipca 2023

NY, Baby!!!

 NY, Baby!!!


Rok 2020, luty, ok miesiąca przed pandemią...

W ramach działalności szkolnego klubu TED-Ed, funkcjonującego z inicjatywy platformy/organizacji TED, jedziemy do Nowego Jorku!!! Moja współkoordynatorka i przyjaciółka od serca, aka "siostra od innej matki", była już tam kilkakrotnie, a teraz jedziemy tam obie, wraz z czwórką młodych ludzi z liceum, w którym pracujemy. 

Dzieciaki stworzyły animację, dzięki której TED zaprosił nas na tzw. TED-Ed Weekend; plus 4 dni latania po Wielkim Jabłku, yay!

Nie dość, że spełnię jedno z największych marzeń mojego życia i zobaczę miasto, które nigdy nie śpi to jeszcze spotkam się z ludźmi, którzy tworzą coś fajnego, co zmienia sposób myślenia i postrzegania rzeczywistości, co wpływa na opinię i poszerza horyzonty. Super!!!

Wylot z Warszawy, wielki samolot, poziom ekscytacji - maksimum. Lot upłynął pod znakiem rozmów, chichów, filmów, książek i planowania, aż w końcu moim oczom ukazał się widok wyspy Manhattan i jej świateł, rozsypanych jak biżuteria... Nie wiedziałam czy się gapić czy robić zdjęcia...

Fascynowało mnie kolejno wszystko: metro, bilety na metro, śpiewak w metrze, policja w metrze; jazda kolejką o wdzięcznej nazwie Jamaica Train, ludzie w kolejce, no i wreszcie wyjście z metra. Manhattan! Był późny wieczór, ale miasto zdawało się tętnić życiem. Było ciemno i jasno jednocześnie. I niech nikt mi nie mówi o śmieciach! Widok pracowników restauracji i barów wynoszących wielgachne czarne torby pełne śmieci to widok wręcz kultowy. Miasto zdawało się szykować do życia nocnego. Jak kobieta po pracy, wziąwszy prysznic, nakłada makijaż przed toaletką, tak Nowy Jork wyraźnie pozbywał się swojego dziennego stroju, nakładał brokat świateł, neonów i mknął ku muzyce klubów, barów, stukotu obcasów, dźwiękom kostek lodu wpadających do kieliszków, ku śmiechom mieszkańców opowiadających sobie anegdoty minionego dnia. 

Nasz pobyt w NY miał jednak dość napięty harmonogram. Po pierwsze, mieliśmy 6 dni na obskoczenie miasta, na które niektórym nie starcza lat. Po drugie czekał nas fascynujący weekend w siedzibie TEDa, gdzie mieliśmy wziąć udział w szeregu spotkań, warsztatów oraz obejrzeć kilka mega-ciekawych wystąpień. Cóż, trzeba było zdecydować co zobaczymy i w jakiej kolejności, a co musimy sobie odpuścić. Dodam tylko, że nasze zwiedzanie dotyczyło również kilku atrakcji stricte "kulinarnych", niestety równie mocno ograniczonych czasowo i logistycznie. 

Pogoda było mocno lutowa. Zimno, mokro, padało i przestawało padać. Nie straszne nam jednak były pogodowe zawirowania. Już pierwszego dnia popłynęliśmy zobaczyć Statuę Wolności. Była mgła, był deszcz, ale był też klimat miasta we mgle i Nowego Jorku w deszczu. Statua robiła wrażenie. Przynajmniej na mnie, ale ja to jestem totalnie bezkrytyczna wobec Nowego Jorku. Przypuszczam, że jak się o czymś marzy większą część życia to patrzy się na to przez różowe okulary. Ja tak na pewno robię. Nawet nie staram się nie widzieć minusów. Ja ich zwyczajnie nie widzę. Grunt to pozytywne nastawienie, tak? Jedzenie, na które zdecydowaliśmy się na początku wyjazdu nie należało do wyszukanych ani nie zaliczało się do awangardowych dań hipsterskich knajp Nowego Jorku. Zjedliśmy obrzydliwie pysznego burgera w Wendy's razem z nieopisanie wielką ilością coli i zabójcze dla figury frytki z sosem serowym i bekonem. Wstyd się przyznać, ale było pycha! Naoglądało się za dzieciaka filmów z Ameryki...

Kolejne dni to Central Park i fontanna z aniołkiem. Rozglądaliśmy się za Keanu Reeves'em (scena z Wicka, hello!), ale nic. W metrze też go nie było, a ponoć często korzysta, wink! Był też Washington Square Park,  Flaitron Building (niestety w remoncie), 9/11 Ground Zero/Memorial, the Oculus (Fenomenalna architektura! Ponoć nowojorczycy nie są zachwyceni, ale mi się podoba!), Brooklyn Bridge (Spacerkiem!!! O mamo! jakie to fajne przeżycie!), Grand Central Terminal (Wow!!!). Trzeba było też zdecydować się na JEDEN wieżowiec/drapacz chmur/taras widokowy. Padło na ikonę, jeden z najbardziej rozpoznawalnych, kultowych wręcz budynków na świecie; wieżowiec znany z filmów o King Kongu czy z Bezsenności w Seattle - Empire State Building. Nie ukrywam, że cieszył mnie ten fakt, mimo, iż słyszałam, że inne miejsca mają lepszy/ładniejszy widok. Ta piękna budowla w stylu art deco nie zawiodła mnie, tym bardziej, że jak na życzenie mieliśmy tego dnia cudowną pogodę; słońce, niebieskie niebo, piękna widoczność,  Empire state of mind!

Jedzeniowo, wartałoby wspomnieć o Katz's Delicatessen. O matko i córko! Kanapki z pastrami i ogórki, kiszony i piklowany. Motyw prostej w zamyśle kanapki zostanie tu przeze mnie rozwinięty, gdyż w całej tej prostocie tkwi geniusz. Zatem, na żytnim chlebie maźniętym musztardą możemy dostać pastrami lub peklowaną wołowinę (Ponoć przygotowanie wołowiny trwa trzydzieści dni!), obok ogórki i tadaaam. Tylko tyle albo aż tyle. Jakość 100/10! Dodam, że porcją jest spora. Bardzo spora! Dla niewtajemniczonych info, w Katz's Delicatessen kręcono film "Kiedy Harry poznał Sally", a miejsce gdzie Meg Ryan udawała orgazm jest oznaczone zabawną plakietką i powszechnie fotografowane. No, nie można tam nie pójść. Osobiście musiałam jeszcze odhaczyć na swojej checkliście hot-doga z ulicznego wózka - obłęd! - oraz trójkąt pizzy; niestety w Joe's Pizza była ogromna kolejka, ale mój kawałek pizzy za 99 centów był całkiem spoko. Podziubaliśmy tez nieziemsko pachnące orzeszki w Central Park. Klasyk.

Namówiłam tez moją wesołą grupkę na cookie dough, czyli surowe ciasto na ciasteczka. Piekielnie to słodkie, ale pyszne jak mało co. Samo miejsce jest przeurocze, różowe, pełne śmiesznych neonów, napisów oraz rysunków. Smaków samego ciasta jest tyle, że człowiek dostaje zawrotu głowy. Droga zaś do tej krainy słodkości wiedzie przez Soho, które jest prze-pię-kne! Tam mogłabym mieszkać!

Spacerując po Nowym Jorku chłonęłam każdą chwilę. Nie przeszkadza mi tam hałas, ludzie, śmieci (szczurów nie widziałam), przepadam za faktem, że w każdej kawiarni pytali jak się mam, choćby kurtuazyjnie, klimat mają uliczne kominy, z których wydostaje się para wodna. Chyba nie ma osoby, która nie kojarzyłaby takiego kadru z filmów i seriali. Grafitti z Basquiatem na Lowereast Side, przejażdżka kolejką na Roosevelt Island (tanio i super-warto, niesamowite widoki!), New York University, do którego wzdychałam po drodze, Chinatown, Piąta Aleja. Moja głowa obracała się wokół własnej osi.

Zakupy. No można poszaleć. Ja zainwestowałam w książki z Barnes&Noble, buty sportowe (chciałam mieć jakieś z NY) koszulki i bluzy dla siebie i rodzinki, breloki, naklejki, artykuły piśmiennicze, słodycze dla Zośki (nie ma u nas takiej ilości precli w polewach - O mamo!). Wydałam wszystko, co miałam i nie było to trudne. Się odkładało, się wydawało.

Co do TEDa, zachwyciło mnie tam wszystko. Od budynku i niesamowitych biurach, z półkami pełnymi książek, komputerami Mac na biurkach, widokami za oknami (Wow!), organizacją wydarzenia, poprzez tematykę zajęć i warsztatów, catering, podarunki (torba na laptopa/do pracy, butelka na wodę - ekologia, hello - notatnik z logo TEDa) po cudnych, fenomenalnych, zaangażowanych, pomocnych, otwartych, pełnych pomysłów, ciekawych innych i świata ludzi, którym się chce, którzy działają, którzy się uśmiechają, którzy wierzą, że warto... Dobra, nieco mnie poniosło, ale brakuje mi pozytywnego nastawienia, a w USA go pod dostatkiem.

Nowy Jork kupił mnie całkowicie i do końca. Nie chciałabym mieszkać w Londynie, nie chciałabym mieszkać w Paryżu. Berlin zawsze był spoko i tam mogłabym mieszkać. Praktycznie każde duże miasto we Włoszech też mi odpowiada (szczególnie Mediolan i Florencja). W Nowym Jorku mogłabym mieszkać na pewno! See Ya!


niedziela, 30 grudnia 2018

nasze japońskie wakacje

To był pomysł Zosi. Ta Japonia. Ten pozornie głupi, szalony, a na pewno według wielu nieroztropny pomysł. No bo kto przy zdrowych zmysłach jedzie z dwulatkiem do dziewięciomilionowego miasta na drugim końcu świata? Kto jedzie na wakacje do miasta? Kto wybiera miejsce zatłoczone, ruchliwe, bez basenów, animatorów, opcji all-inclusive? No kto? My. Właśnie my. Ale tak naprawdę to był pomysł Zosi. Dziesięcioletniej dziewczynki zafascynowanej Pokemonami, Gudetamą, Pocky i mangą; przepadającą za nigiri z łososiem, uwielbiającej podróże... Najbardziej bezproblemowego dziecka świata. Dziecka, które niewiele wymaga, jest grzeczne, ma niesamowite poczucie humoru, jest jednocześnie niezwykle dojrzałe i zwyczajnie dziecinne. Magiczne dziecko. Tak. Są takie. Istnieją. I to był jej pomysł, a że my również uwielbiamy miejskie wakacje, jesteśmy mieszczuchami, miastowymi, urban-loversami to nazbieraliśmy nieco drobnych, zrobiliśmy mega research (plan podróży, logistyka, waluta, shinkanseny, przepustki, kontakt z blogerami - podróżnikami, wizyty u lekarza przed wyjazdem, kupno literatury tematycznej, etc.) i ruszyliśmy...
Trasa obejmowała podróż samochodem do Pragi, stamtąd samolotem do Mediolanu, gdzie przekimaliśmy nockę w hotelu nieopodal lotniska. Btw, następnym razem śpimy w tym nietuzinkowo wyglądającym Sheratonie obok Malpensy. Dalej ruszyliśmy do...Tokio Narita. Swoją drogą bardzo podoba mi się nazwa jednego z tokijskich lotnisk, szczególnie kiedy wymawia je Japończyk: 'Na-ri-ta'. Ponad dziesięć godzin lotu przebiegło o wiele lepiej niż się spodziewaliśmy. Nasz dwulatek najpierw się rozpłakał, po czym szybko uspokoił, zjadł obrzydliwe jedzenie ze słoiczka (my zjedliśmy jeszcze obrzydliwsze jedzenie serwowane na pokładzie samolotu), pograł ze mną w kręgle na wysuwanym spod fotela monitorze (dostaliśmy te najwygodniejsze miejsca z przestrzenią dla Miłka i jego rzeczy, na początku pokładu) i spał przez jakieś sześć godzin. Uff...Kamień z serca. Możemy latać interkontynentalnie.
Wyjście z samolotu. Lotnisko Narita. Sterylnie czysto. Bramka. Zaspany pracownik lotniska podnosi się z krzesła. Zerka gdzieś ponad naszymi głowami. Odwracam się. Czujnik w bramce zmierzył nam temperaturę(!) Uff, jest ok. Japończycy, jak mało który naród, dbają o zdrowie, obsesyjnie uważając na bakterie, drobnoustroje...Maseczki na ich twarzach nie mają nic wspólnego ze smogiem (zdecydowanie więcej go w Krakowie); ich zadaniem jest albo chronić przed chorobą albo uniemożliwić zarażenie innego człowieka. I tu stykamy się z cechą Japończków, którą natychmiast pokochaliśmy i której bardzo nam brakuje: NIEUTRUDNIANIE ŻYCIA INNYM! Przeciętny Japończyk nie śmieci, ponieważ przestrzeń publiczna służy wszystkim i nie powinno się robić czegoś, co spowoduje czyjś dyskomfort. Przeciętny Japończyk nie zwróci uwagi, ponieważ to nieeleganckie. Kichanie czy 'smarkanie' to raczej źle widziana sytuacja i każdy, kto coś wie o Japonii jest tego świadomy, ale i tak nikt nie wytknie żadnego 'apsik"jako wyrazu ogromnego nietaktu....
Fakt numer dwa: Japończycy są bardzo pomocni. BARDZO! Są pomocni, do tego stopnia, że starsza Pani, którą zapytaliśmy o drogę do najbliższej stacji metra, zboczyła ze swojej trasy i...zaprowadziła nas tam, idąc z nami w kompletnej ciszy przez jakieś...20 minut. Doszedłszy do celu, ukłoniła nam się, a my dziękowaliśmy jej kolejne pięć minut. Tak, Japończycy są pomocni. Punkt.
Chcąc naprawdę doświadczyć Japonii nie chcieliśmy spać w hotelu. Planując wyjazd, znaleźliśmy naprawdę fajny ZEN HOUSE w starej tokijskiej dzielnicy Katsushika, prowadzonej przez rodzinę Kawano. Po przyjeździe na miejsce zobaczyliśmy przy wejściu list do nas z informacjami dotyczącymi zakwaterowania, kodu do wejścia oraz zasad mieszkania w ZEN HOUSIE. 
Zasada numer 1: przy wejściu ściągamy buty; po domu chodzimy boso.
Zasada numer 2: RECYKLING! Sortujemy śmieci. Bardzo poważna sprawa w Japonii.
Zasada numer 3: wychodząc wyłączamy klimatyzację.
I tyle.
Dom pięknie pachniał drewnem cedrowym. Na korytarzu stały piękne Kokeshi oraz pojemniki na sake. Nasze mieszkanie mieściło się na drugim piętrze i składało się z pokoju dziennego połączonego z sypialnią, małej sypialni, tyciej kuchni czy raczej aneksu kuchennego, wyposażonego we wszystkie niezbędne akcesoria do gotowania i spożywania posiłków oraz niewielkiej łazienki i toalety.
Toaleta. Osobna, niezwykle ciekawa kwestia w japońskiej rzeczywistości. Toaleta w Japonii nie tylko spełnia swoją podstawową funkcję, czyli pozbywanie się nieczystości. W Japonii toalety są inteligentne. Myją, co trzeba. Grają. Podgrzewają, co trzeba. Są oszczędne. Często różowe. Z ogromnymi panelami do obsługi. Biada temu, kto nie zna japońskiego lub nie widział angielskiej wersji...Dzięki Bogu nasz panel był przetłumaczony na angielski.
Angielski. Kiedy pytasz w Japonii czy ktoś mówi po angielsku, w odpowiedzi słyszysz: 'a little' lub 'no', wszystko okraszone nieśmiałym uśmiechem. Rozwiązaniem może być nauczenie się kilku zwrotów po japońsku, co też uczyniliśmy. Zwykłe proszę, dziękuję, dzień dobry, do widzenia, czy to jest kurczak? czy to jest krewetka? naprawdę pomaga. Drugą opcją jest od razu mówić do Japończyków po angielsku. Niektórzy z nich, zaskoczeni, odpowiadali łamaną angielszczyzną i było git.
Git też jest w Japonii oznaczenie wszystkiego. Miejsc, transportu, dróg...wiesz co, gdzie, jak, pomimo nierozumienia japońskich alfabetów. Wszędzie są piktogramy, strzałki, wyświetlacze, bywają tłumaczenia na angielski, aczkolwiek lakoniczne i bywa, że wyświetlane przez kilka sekund. No, generalnie trudno się zgubić, ale nam się udało. W metrze. Ale potem ogarnęliśmy i metro i byliśmy biegli w manewrach w tokijskim subwayu.
A propos metra, uwielbiam jak czysto jest na peronach, poczekalniach, sklepach czy kawiarniach. Uwielbiam fakt, że do wejścia do pociągu czeka się w kolejce i NIKT się nie wpycha i nikogo nie trąca. Uwielbiam, że metro jest piekielnie szybkie, piekielnie punktualne, zatrzymuje się dokładnie tam, gdzie jest wyznaczone miejsce do kolejki, jest nowoczesne, pachnące i ludzie w nim też.
No i stoimy w kolejkach, z telefonami, iPadami, Nintendo Switch w rękach. Panowie w garniturach, panie w garsonkach, uczniowie w mundurkach szkolnych, młodzież w kimonach i my, Gaijin.
Miejsca do zobaczenia i odwiedzenia w Japonii to zupełnie osobny temat. Samo Tokio, choć ogromne, ruchliwe i tłoczne, jest przepiękne, pełne sprzeczności; nowe i stare, młode i wiekowe, otwarte i konserwatywne. Tętniące życiem Harajuku i fantastyczny Park Yoyogi niedaleko, hałas metropolii i cisza szintoistycznej świątyni Meiji Jingu. Cudowny, kolorowy świat przepleciony strużką cicho kapiącej wody z bambusowego źródełka, gdzie obmywasz dłonie przed wejściem do świętego miejsca; szarość betonowych budynków, okraszona czerwienią bram tori; Kyoto i cudowny las bambusowy Arashiyama, cudowne jeziora u podnóży góry Fudżi...Można by długo rozpływać się poetycko nad tym fantastycznym krajem...
Nie należy dawać wiary WYŁĄCZNIE stereotypom dotyczącym dziwactw typu małżeństwa z lalkami, kupowanie używanej bielizny, pracą do 21.00 każdego dnia (NIEPRAWDA!), ilość samobójstw (Polska jest tylko 7 oczek niżej w niechlubnym rankingu państw z największą liczbą samobójstw)...W każdym państwie można by naopowiadać podobnie, pomijając fakt, iż historie te stanowią promil rzeczywistości danego kraju... Co tu gadać...
Reasumując, oto kilka moich obserwacji na temat Tokio i Japonii:
1. Japończycy nie znają angielskiego, nie znają języków w ogóle, ponieważ zwyczajnie się ich nie uczą. W szkole nie ma języka angielskiego. Nasza gospodyni wyjaśniła nam, że my, żyjąc na kontynencie, a nie wyspie, otoczeni różnymi państwami, uczymy się komunikować z innymi narodami, gdyż niejako musimy, a oni są w pewnym sensie odosobnieni i...nie czują potrzeby...Tak powiedziała.
2. Japonia jest niesamowicie, nieprzyzwoicie, nieprzeciętnie czysta. Z toalety w centrum Shibui można jeść.
3. Byłam w Japonii przez dwa tygodnie i nie widziałam bezdomnych, proszących o pieniądze ani bezpańskich zwierząt.
4. Japonki są baaardzo szczupłe. Filigranowe. Dopiero w trzecim sklepie z rzędu  byłam w stanie kupić sobie spodnie, które zapięłam w pasie (a schudłam ostatnio prawie 15 kg!) Talia osy w Japonii to standard. Podobnie z długością spodni. Japonki uwielbiają szerokie, przykrótkie spodnie, których zapragnęłam gdzieś w połowie pobytu. Kupiłam je w Muji, japońskiej sieciówce w minimalistycznym stylu. Uwielbiam je! Co za jakość!
5. Japończycy są szalenie pomocni. Zrobią wszystko, aby pomóc, nawet kosztem własnego komfortu.
6. Sushi kosztuje od kilku do kilkunastu złotych. Jest przepyszne. Nawet to z marketu. Powala. No i tuńczyk bonito. Surowy. Pycha! krewetki w tempurze z korzeniem lotosu i dynią hokkaido...Poezja. Pierożki gyoza. Zaru soba, czyli makaron gryczany na zimno z sosem (dashi, sos sojowy, wasabi, sezam) Umarłam...No i matcha. Lody matcha. Ciasto matcha. Matcha latte...W Tokio jest najwięcej restauracji z gwiazdkami Michelin. To chyba coś znaczy...
7. Ponoć ze swoim dość pokaźnym tatuażem na plecach miałabym problem z wejściem do łaźni (Yakuza...?), ale tatuażu wówczas jeszcze nie miałam, a do łaźni się nie wybierałam, a więc nic to.
8. W japońskim Douglasie jest całkiem obszerny dział z produktami do wybielania twarzy. Japonki, w przeciwieństwie do nas preferują bardzo jasną karnację.
9. Shibuya jest super!
10.Trudno nakręcić pędzący Shinkansen stojąc na peronie...
11. ...ale fajowo jest nim podróżować!
12. Na ulicy nikt Cię nie ocenia, nikt się nie ogląda, nie wyśmiewa, nie wytyka palcami...Możesz dosłownie iść w kapeluszu w kształcie jaszczurki na głowie i butach klauna i nic nikomu do tego nie będzie. Ale super!
13. Wilgotność powietrza w Tokio (byliśmy tam zaraz po porze deszczowej) była bardzo wysoka, przez co odczuwalna temperatura była jeszcze wyższa, czasami ponad 40 stopni Celsjusza.
14. Japończycy mają w sklepach buty sportowe produkowane wyłącznie na ich rynek. Są bardzo odjechane!
15. Tak! W Tokio można odpocząć!
16. ...A a moje dzieci są KAWAII ;-)

Co kupiliśmy?
matcha (proszek), zieloną herbatę (liście) oraz zestaw do przyrządzania: naczynie, czajnik, dwa kubeczki, cztery miseczki. bambusową 'nabieraczkę' i specjalną 'miotełkę'; mugicha (herbatę jęczmienną, idealnie gasi pragnienie latem); oryginalne kimono vintage (pani w sklepie zrobiła sobie ze mną zdjęcie); 5 par butów(!); kolczyki - wachlarze; tamagochi (Zosia); gudetama (Zosia); pamiątki z Pokemon Center (Zosia); daszek do gry w tenisa (Zosia); miś Brown Line Friends (Miłko); naklejki na walizkę; lalkę Daruma, której należy namalować oczy, aby spełniły się życzenia; limitowaną święcę Diptyque Tokyo; pałeczki; słodycze; ubrania...
i pewnie coś jeszcze, o czym zapomniałam...
Jedno jest pewne...chciałabym tam kiedyś wrócić...
I wrócę...


czwartek, 30 listopada 2017

taka ja

Oglądnęłam ostatnio w głowie swoje życie. Krótkie. Długie. Zależy dla kogo. Zależy jak patrzeć. Ciekawie było przestudiować etapy rozwoju stylu, gustu, zainteresowań. Każdy z nich owocował nową ja lub, jak to woli, kolejnym poziomem mnie lub zawartością mnie we mnie. 
Lata 90-te to moje lata młodzieńcze. Mam te kilkanaście lat, odkryty brzuch, plakaty Janet Jackson na ścianach, zaczytuję się w Musierowicz, którą wówczas uznaję za buntowniczkę (?!). Wystawanie grupkami pod klatkami lub na klatkach schodowych, pierwsze zauroczenie, trzymanie za rękę, dyskoteki w lokalnym domu kultury. Niewiele mam, niewiele się dzieje, ale nie jest nudno. Bez względu na wiek, wszyscy wtedy raczkowaliśmy.
Średnia szkoła. Martensy, po które jechałam pociągiem z rodzicami do Wrocławia, skórzana kurtka z lumpeksu, znajomi 'z poglądami', pierwszy papieros, Cobain, Tokarczuk, Gretkowska, Nin, Miller, Świetlicki, wypieki na twarzy, zespół wokalny i chór, który, tak na marginesie, był wtedy super cool. Pierwsze wiersze, ba, nawet pokątnie wydany z koleżankami tomik poezji/prozy. Sprzeczki z rodzicami (choć buntu nastoletniego, takiego z prawdziwego zdarzenia, raczej u mnie nie było). Fajnie wspominam te cztery lata...
Studia. Rok dwa tysiące plus... Nauka. Praca. Nauka. Praca. Nauka. Praca. Miłość. Wakacje. Tanie. Na strychu, bez łazienki. Nad polskim morzem. Cudowne. 
Miłość. Zaręczyny. W parku. Uczyliśmy się do kolokwium. Miałam kapelusz, bo bardzo grzało słońce. 
Wakacje. Włochy po raz pierwszy. Zapachy. Podróże. Lenistwo. 
Miłość. Ślub. Trzy lata tylko my. Kolacje. Muzyka. Znajomi. Wtedy byłam najbardziej nieokreślona. Na głowie modny wówczas baleyage. Plastikowa biżuteria. Natłok faktur, wzorów, długości, stylów. Niezdecydowanie? Poszukiwania? Muzyka? Różna. Książki. Biografie, wywiady rzeki. Dom, mieszkanie? Swoje, własne, w kolorach prosto z filmu o Fridzie Kahlo. Szukałam...
Dziecko numer jeden. Dziewczynka. Wszyscy mówią: teraz zobaczycie? Co mamy zobaczyć? Nie wiemy. Zosia ma 8 lat. Jest fajna, pomysłowa, kreatywna, wygadana. Ostatnio pani w szkole, chyba nieco z pretensją, powiedziała, że bywa ironiczna...Nasza Zośka.
Miłko - niedźwiadek, dziecko numer dwa ma nieco ponad rok (nie cierpię kiedy ludzie podają wiek dzieci w miesiącach: 26 miesięcy...MA DWA LATA DO CHOLERY!) Uwielbia muzykę i tarte jabłka z biszkoptami. 
Chyba nie widzimy tego, co nam przepowiadano, czyli jak sądzę zero własnego życia, koniec wolności i innego tego typu bzdety. Owszem chwilami jesteśmy zmęczeni, ale dzieci śpią w nocy, lubią z nami jeździć w różne miejsca, chorują przeciętnie-często (jedna ospa za nami, czekamy na kolejną). Są uśmiechnięte, szczęśliwe. A to, obok zdrowia, najważniejsze. 
Ja dziś? Chyba najbliżej tego, do czego podświadomie dążyłam. Krótkie (obecnie bardzo krótkie) włosy. Bo łatwo, bo szybko? pytają. Też. Bo się taką lubię, to przede wszystkim. W szafie też zmiany. Zrobiłam przegląd i sprzedałam dwie trzecie jej zawartości. Za pieniądze ze sprzedaży kupiliśmy dwie porządne walizki. Do podróżowania. W szafie pozostała czerń, biel, szarości i kilka kolorowych egzemplarzy, które kocham i zawsze będę kochać. Ostatnio pojawiło się u mnie zamiłowanie do kimona, więc kupiłam kilka i nie ukrywam, że jest to coś dla mnie. Zen? Na pewno, pomimo kolorów idealnie wpisują się w filozofię minimalizmu. Do biżuterii zawsze miałam słabość. Po mamie. Teraz jednak inwestuję w wyjątkową i dobrej jakości, plus kilka egzemplarzy vintage (mama, babcia). Torebki to już inna historia. Czy raczej choroba... Dom/mieszkanie jest taki, o jakim zawsze marzyliśmy. Miejsca na tyle dużo, że każdy ma swój kat, swoje miejsce na ziemi, ale wystarczająco 'mało', aby nazwać go przytulnym. Eklektyczny, ale przemyślany. Jakość, nie ilość. Bez zbędnych przedmiotów i bibelotów. Raczej zgodnie z hashtagiem 'i decorate with books." Jasno, przestronnie, mało mebli, dużo książek, dużo zdjęć i kilka ważnych dla nas drobiazgów. Nasze. 
Pokochałam kryminały, biografie pozostały, wróciła poezja. Muzyka z lat młodzieńczych, szkoły średniej przeplata się z fajną muzyka instrumentalną, nieco jazzu. Pojawiły się winyle i ten przyjemny szum podczas ich słuchania. 
Gotuję. Kaligrafuję. Fotografuję. Czasem rysuję. 
Dzieci poznają świat. Przez nas. Przez siebie samych. Z nami. Same. 
A my? Marzymy. Razem. O czym? Nie powiem.  

poniedziałek, 9 października 2017

foch

Obrażają się tylko głupcy i służba. Zasłyszane, podglądnięte, ukradzione. Trafne. Nie obrażam się. Nigdy. Wkurzam. Wkurwiam nawet, (Pardon my French) ale nigdy nie obrażam. Nie rozumiem obrażalskich i ich uporu w traceniu chwil w życiu. Nigdy nie rozumiałam cichych dni w małżeństwach znajomych i tych w rodzinie. Wolę się solidnie pokłócić i długo godzić. Szkoda czasu na ciszę, mająca pozornie na celu uzmysłowić potencjalnemu winnemu co powiedział, czego nie powiedział, co zrobił lub czego nie zrobił, miał zrobić, zapomniał zrobić... Kłócenie się jest dobre. Potrzebne. Oczyszcza, wyjaśnia, reguluje. Mówimy oczywiście o niewinnych małych kłótniach spowodowanych tak zwanym 'złym dniem,' pierdołami w pracy, bólem głowy, itp. pod przykrywką pretensji o opróżnianie zmywarki. Spokojnie. To normalne. Nie chodzi o wyżywanie się na partnerze/partnerce, raczej o zdrowe oczyszczenie atmosfery, później szczere przeprosiny i śmiech na końcu. Obrażanie się, ciche dni, nieodzywanie się, izolowanie zamyka w kokonach, z których z każdym dniem coraz trudniej się wydostać. Zerwanie plastra w postaci sprzeczki z zasady pomaga. Banalne. Oczywiste. Prawdziwe.

środa, 23 sierpnia 2017

pytam/nie odpowiadam

Na świecie jest tyle pytań bez odpowiedzi. Tyle niewiadomych, tyle znaków zapytania. Myślę o tych zagadkach od czasu do czasu, po czym przeganiam je jak natrętną muchę. Pytania typu: kim jestem? dokąd zmierzam? to jedne z tych poważniejszych, filozoficznych, tych, na które raczej szybko nie znajdziemy odpowiedzi. Są jeszcze te głupie, czasem pozornie durne, codzienne, męczące. Dlaczego sąsiad tak krzyczy na tę ładną, drobną sąsiadkę, bo ona mówi do niego normalnie, a nawet spokojnie, zwłaszcza kiedy on krzyczy? Dlaczego ona nie krzyczy do niego, zwłaszcza kiedy on krzyczy? Dlaczego jak krzyknie to potem jest długa cisza? Dlaczego nazajutrz przeważnie mają imprezę?Dlaczego często nie mamy ciut więcej czasu na sprawy pozornie nieważne, i zazwyczaj wtedy kiedy go najbardziej potrzebujemy; na lekarza, badania, na uśmiech do siebie samego przy kawie rano kiedy nikt nie widzi albo do lustra z pastą do zębów w ustach? Dlaczego nie mamy czasu na porządny odpoczynek, taki z wyłączoną głową, taki, który podziała jak kompres na zestresowany mózg? Dlaczego tak nie lubię tej Pani, która stoi przed mną w kolejce lub tego pana idącego naprzeciw? Przecież ich nie znam. Nic mi nie zrobili, a mogą być i na pewno są wspaniałymi ludźmi. Wkurzają mnie jak mało co i kto, i to wszystko tylko po to, aby za kilka dni uśmiechać się do nich i zaproponować potrzymanie drzwi w sklepie? Dlaczego ludzie zaręczają, że ich pies nie ugryzie, a kot nie podrapie? Przecież nie mogą tego wiedzieć. Czasami ja mam ochotę kogoś ugryźć lub podrapać, więc nie zapewniam. Dlaczego irytują mnie dzieci innych, a swoje kocham nad życie i poszłabym za nie na tortury bez chwili zastanowienia...? Dlaczego nie potrafimy być szczerzy i kłamiemy, jak twierdzą naukowcy w zdecydowanej większości spraw, tych ważnych i tych zupełnie nieważnych?Non stop łżemy, sąsiadowi, przyjaciołom, rodzinie. Bo się boimy, bo się wstydzimy, bo coś ukrywamy, bo nie chcemy być osądzani. Dlaczego osądzamy? Przecież nie wiemy co się dzieje w czyimś życiu. Może ma na nosie te pieprzone okulary słoneczne, choć pada, bo ma chore oczy; może ta 'durna' matka zdecydowała się w środku lata założyć dziecku nauszniki zimowe, bo jest poważnie chore? Może gówno wiemy...? Może za dużo pytamy...? A może za mało...? Na świecie jest tyle pytań bez odpowiedzi. Pytamy, a jakbyśmy coraz głupsi byli...

piątek, 14 lipca 2017

/drzewa jako minimalistyczny element stanu mojego umysłu/

Urodził się Miłko, a ja zapragnęłam lasu. Mężczyzna ma spłodzić syna, zbudować dom i posadzić drzewo, a to ja rodząc chłopaka zamachałabym siekierką, sadziłabym rośliny, drzewa i kwiaty. Ostatnio niewiele mi trzeba. Nie, nie jestem jedną z tych "nawiedzonych" matek (tu przepraszam wszystkie "nawiedzone"), które piorą pieluchy w orzechach i jedzą soję zamiast...wszystkiego. Jestem minimalistką, co okazało się być, według mojego researchu bardzo szerokim pojęciem. Jestem minimalistką w znaczeniu życia z tym, co mi potrzebne i co sprawia mi radość. Pojęcie minimalizmu jest często źle pojmowane. Inaczej, nie ma jasno określonego terminu, mimo iż internet zasypie nas zdjęciami pustych, białych mieszkań w stylu, a jakże, "skandynawskim", życiem bez książek, zdjęć na ścianach, za to z jedną chochlą i dwoma widelcami. Okazuje się, że każdy tworzy swój minimalizm i owszem wiąże się on z ograniczeniem do...minimum, pozbyciem się tego, co zbędne i zagraca przestrzeń i umysł, ale każdy tworzy go po swojemu. Mój minimalizm to względnie zdrowe jedzenie, plus jeden dzień z chipsami, piwem, winem, tłustymi, prawdziwymi lodami, deserem i czekoladą. Mój minimalizm to proste, raczej monochromatyczne ubrania, najchętniej z naturalnych tkanin. W domu mam to, co jest albo funkcjonalne albo ładne. Uściślijmy, ładne dla mnie i mojej rodziny. Dla mnie moje miejsce to przestrzeń, gdzie mam to, czego potrzebuję, to, co chcę mieć i, och, jak mi z tym dobrze.
A wracając do lasu...Kiedyś wyłącznie "urban jungle" było moim miejscem odpoczynku. Obecnie jadąc samochodem obok kilku drzew mam ochotę wyskoczyć z auta i przytulić się do pnia. Oszalałam. Chyba dorastam. Dojrzewam. Starzeję się. Jak drzewa.

piątek, 30 czerwca 2017

chłopiec czy dziewczynka?

Kiedy urodziłam Zosię ludzie zadawali mi trzy pytania: czy karmię piersią? (karmiłam), czy dziecko 'drze się' w nocy ('drze się', 'wydziera', 'krzyczy', nigdy zwyczajne 'płacze' i owszem Zosia płakała przez jakieś dwa tygodnie, ponieważ miała kolkę, potem była nadzwyczaj spokojnym dzieckiem, które dawało rodzicom pospać w nocy, nie spała natomiast praktycznie wcale w ciągu dnia) oraz, moje ulubione, czy wróciłam już do 'swojej wagi'? (pytanie padało już kilka dni po porodzie...). Moje odpowiedzi zależały od mojego nastroju, skalą sympatii, jaką darzyłam daną osobę i najważniejsze, stopniem zażyłości. Generalnie reagowałam słodkim uśmiechem i zmianą tematu, czasem następowało lakoniczne "tak/nie bardzo/jeszcze nie" aż do, najbardziej adekwatnego, niestety wykrzyczanego wyłącznie w myślach, "odpieprz się". Co ludzi bierze na takie pytania? Pomijam fakt, że są nudne i osobiste, najgorsze jest to, że po nich najczęściej następuje krótszy lub dłuższy wywód wyższości karmienia piersią nad sztucznym mlekiem lub odwrotnie, wygodą karmienia butelką nad onieśmielaniem ludzi gołym cycem; noszeniem i kołysaniem lub nie noszeniem i nie kołysaniem płaczącego dziecka oraz utrzymywaniem diety matki karmiącej ("zupełnie bez sensu, i tak będzie mieć kolkę"/"jedz wyłącznie gotowane pulpety z niesolonym kartoflem i 'pośną' marchewką"). Potakiwałam uprzejmie.
Miłko w wielu aspektach życia jest podobny do Zofki; śpi w nocy, słabo sypia w dzień, jest pogodny, aczkolwiek charakterny, lubi jeść. W ciąży z małym M. pytania słyszałam podobne, lecz jako 'doświadczona' mama chyba lepiej sobie radziłam z ludźmi i ich reakcjami (to przy Miłku zapytano mnie "czy to z in vitro?" - znak czasu chyba - na co szczęka opadła mi z hukiem na ziemię).
Podczas każdej z ciąż zawsze byłam przygotowana na serię pod tytułem: "który to miesiąc?," "jak się czujesz?", "chłopiec czy dziewczynka?" i choć wszystkie trzy pytania wynikały przeważnie z uprzejmości, troski, zdrowego zainteresowania, rzucało mną kiedy padało, niestety dość częste: "a co byś wolała: chłopca czy dziewczynkę?", po czym na moje krótkie "obojętnie" słyszałam: "a co masz w domu?" Czy my rozmawiamy o zwierzątku domowym, serwisie do kawy, koncercie życzeń? Nigdy nie myślałam jakiej płci dziecko wolałabym. Owszem, miałam przeczucia, które prawdę powiedziawszy, wcale się nie potwierdziły, ale nie myślałam jak to pięknie byłoby czesać dziewuszkę czy kopać piłkę z chłopaczkiem. Chcieliśmy mieć dzieci. Zdrowe, rumiane, pulchniutkie bobaski. Los zdecydował, że mamy córkę i syna. "Parka", mówią, "udało się Wam." Gratulacje dla nas, bo jak byłoby dwóch chłopaków, do menopauzy pytano by mnie kiedy postaramy się o dziewczynkę, podobnież z przeciwną płcią. Teraz może unikniemy pytań o trzecie, choć i takie już padało. Ale co? I tak przecież połasiliśmy się na pięćset plus...