niedziela, 5 października 2014

cztery pory roku

To zadziwiające jak zarówno umysł jak i ciało potrafią dostosować się i zapamiętać aurę, zapachy, klimat, nastrój, zachcianki związane z porami roku. Przynajmniej moje. Latem łaknę jasnych kolorów, lekkich potraw, pobrzękujących bransoletek na ręce, długich sukienek, świeżo ściętych kwiatów, bezchmurnego, niebieskiego nieba, tęczy po ciepłej, letniej burzy. Jesienią chcę jabłek, cynamonu, przecudownie szarych ubrań, filmów o Nowym Jorku, wrzosu, świec zapachowych, ciężkich perfum. Zima to dla mnie mój ogromny sweter, lampki choinkowe, zapach pomarańczy, wieczorne spacery po opustoszałym rynku w mieście, pisk mojej córki biegającej po śniegu. Wiosna pachnie bzem, a ja mam ochotę na zmianę fryzury, szukam nowych miejsc do odwiedzenia podczas wakacji, sprzątam jak szalona i przestawiam wszystko w mieszkaniu. Mój nos oczekuje, żąda wręcz, konkretnych zapachów, oczy kolorów, podniebienie smaków. Skóra stapia się z powietrzem poszczególnych pór lub walczy o prawo do otulania, przytulania. Stopy chcą być masowane wyłącznie zimą, kubki smakowe docenią odpowiednio walory tarty jabłkowej tylko jesienią, a zapach kwiatów dotrze do nas w ten jedyny sposób wiosną. Rok mierzony zmysłami mija szybciej, ale o ile przyjemniej...

niedziela, 21 września 2014

schyłek lata

Koniec sierpnia oraz cały wrzesień to dla mnie zupełnie osobna pora roku. Nazywam ją schyłkiem lata. Ni to lato, ni to jesień. Niebo bywa jeszcze wyraziście niebieskie rano, ale potrafi też zsinieć w ciągu dnia. Wieczorem widać gwiazdy. Wiatr jest jeszcze miły i muska skórę słońcem, ale potrafi być przenikliwy pod wieczór. Na balkonie siedzę się w swetrze zamiast w lekkiej sukience. Oglądam inne filmy, czytam inne książki. Inny mam kolor paznokci, pomadki, ubrań. Mam potrzebę być wyrazista, nie bardziej widoczna, raczej mniej rozmyta. Latem jestem saute, zlewam się ze słońcem, wiatrem i horyzontem. Lato to luz, rozpuszczone włosy jasne od słońca i słonej wody, ciepła buzia i leniwe ruchy. Schyłek lata to wyraźne spojrzenie, czerń na co dzień, zapach temperowanych ołówków mojej córki i zamiatanych suchych liści pod domem. Deszcz pachnie wtedy inaczej. Schyłek lata od zawsze kojarzył mi się z innym kolorem zachodzącego słońca, szczególnie na plażach,. W dzieciństwie i wczesnej młodości schyłek lata był końcem turnusowo-kolonijnych znajomości, tęsknych spojrzeń za sympatią, słuchaniem ckliwych kawałków na walkmanie. Obecnie ta, wyjątkowa dla mnie pora roku, jest zawsze pełna nadziei. We wrześniu się urodziłam, we wrześniu rozpoczynam pracę, wrzesień nie jest gorący, nie jest zimny. Jest ciepły. Wrzesień to pora najpiękniejszego parku w moim mieście, najpiękniejszego ukochanego Paryża. Central Park w Nowym Jorku we wrześniu to podobno czysty impresjonizm. Stały punkt na moim "bucket list." Obecnie marzę o schyłku lata w Kalifornii, nauczyłabym się surfować, kupiłabym używanego Mustanga Convertible z 1967 roku i domek w Malibu i tak zasypialibyśmy sobie rodzinką razem z falami oceanu. I camperem przez Stany…Ech, schyłek lata...

sobota, 30 sierpnia 2014

subiektywnie o podróżach ;-)

Uwielbiam polskie morze. Jest piękne, wiecznie zimne i szumi. Mam swoje ulubione miejsca na polskim wybrzeżu i staram się je często odwiedzać jednak lubię również opuszczać kraj i poznać nowy. Co więcej staram się bywać w miejscach, gdzie odpoczywam lingwistycznie. Nie to, żebym nie lubiła swojego mother tongue czy wstydziła się rodaków wypoczywających za granicą, najlepiej jednak czuję się, kiedy jestem otoczona językami na tyle egzotycznymi, że moja głowa przyjemnie pławi się w lingwistycznym chaosie. Lubię słuchać melodii języka, intonacji wypowiedzianych zdań, staram się wyczuć emocje, a nawet odgadnąć o czym potencjalni podsłuchiwani rozmawiają, co, biorąc pod uwagę poziom "egzotyczności' poszczególnych języków, bywa niezłą zabawą. Dubbingowanie par na plaży, licznych rodzin w restauracjach, kelnerów, ich szefów, przechodniów, buskerów to, owszem, osobliwa, aczkolwiek niezwykle przyjemna czynność wakacyjna. Pomijam fakt, iż można zupełnie przypadkowo nauczyć się kilku ciekawych zwrotów. Mój odpoczynek lingwistyczny kończy się w momencie, kiedy np. do autokaru na jednej z wycieczek fakultatywnych w Turcji wszedł znudzony nastolatek z dziewczyną u boku i powiedział na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy pasażerowie: 'Czuję się jak zgrzana szmata.' Cóż, taki typ. Nie twierdzę, że nastolatka z innego kraju cechowałaby nienaganna kultura osobista oraz operowałby wyszukanym słownictwem, wolę jednak posłuchać przyjemnej melodii obcego, orientalnego języka i tkwić w błogiej niewiedzy niż dostawać raz po raz między oczy frazą, która skutecznie psuje mi fajne momenty wakacji. No tak już mam. Ma tak też moja córka, która jak mała papuga powtarza wszystko i po wszystkich, ze szczególnym naciskiem na języki obce. Stoi jak wmurowana, kiedy uda jej się coś powiedzieć, odpowiedzieć, zareagować i podskakuje z radości jeśli uda jej się coś zrozumieć lub, jeszcze bardziej, jeśli potencjalny interlokutor ją pochwali. Obserwowanie jak funkcjonuje w obcym środowisku lingwistycznym jest niemałą przygodą i uświadamia mi jak bardzo dużo jej daję umożliwiając jej posprzeczać się z dziewczynką z Czech w basenie, podziękować w sklepiku z pamiątkami czy wymienić uprzejmości z przesympatycznym kelnerem. Uświadamiam też sobie jak nudno byłoby na świecie gdybyśmy wszyscy byli tacy sami. Jak ciekawie jest, jeśli idąc ulicą, siedząc w kawiarni widzimy ludzi z różnych krajów, a zamknąwszy oczy słyszymy przyjemny szum potoku słów z całego świata. Fantastyczną sprawą jest poznawanie ludzi, ich kultury, języka, bycie gdzieś, gdzie wszystko jest nowe, inne, a przez to fascynujące i wzbogacające. Nie bez przyczyny ktoś kiedyś powiedział, że 'podróże to jedyny zakup, który czyni Cie bogatszym.' Tesekkur ederim ;-)

poniedziałek, 30 czerwca 2014

city gal

Uwielbiam miejskie wakacje. Leżenie na plaży, na leżaku, na trawie owszem należy do przyjemniejszych czynności urlopowych, jednak dla mnie, nie na dłuższą metę. Mnie uspokaja szum…samochodów, zapach…z kawiarni i restauracji, a odpoczywam wtedy, gdy bolą mnie nogi, bo złaziłam pół miasta. Lubię gubić się w obcych metropoliach. Trzeba się wtedy odnaleźć, a co za tym idzie poznać ulice i uliczki i dowiedzieć się tego, czego nie podaje przewodnik. Lubię patrzeć na ludzi jedzących 'na mieście', obserwuję ich, układam w głowie historie; skąd są, kim są dla siebie, o czym rozmawiają. Ogromne tace mkną nad głowami klientów prezentując lokalne przysmaki, obce języki niepostrzeżenie wślizgują się do ucha tworząc przyjemny chaos lingwistyczny, busker brzdąka na gitarze. Marzy mi się samodzielnie zaplanowana Eurotrip, największe miasta Europy, z wszystkimi 'must-sees' i 'new-ins', restauracje godne polecenia, miejsca zapierające dech, dla uduchowionego i hedonisty, dla każdego, kto lubi zapatrzyć się w widok za oknem. Dzięki podróżom moja sześcioletnia Z. zapragnęła uczyć się francuskiego, kazała kupić sobie atlas świata i lalkę Azjatkę.  Odwiedzając duże miasta, zderzam się ze światem i całą jego okazałością, piękną architekturą i śmietnikami na rogu ulic, zachodem słońca nad dachami i bezdomnym zalewającym robaka pod sklepem, urokiem i brudem, gdzie jedno nie istniałoby bez drugiego. Obecnie świat dla mnie to ludzie i łaknę gwaru rozmów, dźwięku sztućców, klaksonów aut, a podczas wakacji ma to szczególny urok. Na razie nie dla mnie erem, odosobnienie i głusza. Chciałabym zamknąć oczy i poczuć energię miast, ludzi. Nie straszne mi smog, korki i tłumy. Podróże to mój narkotyk, bezpieczny, upajający, wzbogacający w każdy możliwy sposób. Jak mówią: travelling is the only thing you buy that makes you richer.

poniedziałek, 12 maja 2014

klikam więc pomagam?

Klikam więc pomagam. Slacktivism. Nowy termin, niewdzięczny jeśli chodzi o trafne, ciekawe, adekwatne tłumaczenie. Hybryda dwóch słów: slacker - leń, obibok i activism - aktywizm. Zjawisko polega na angażowaniu się w różnego rodzaju akcje, kampanie i przedsięwzięcia, najczęściej charytatywne, na rzecz człowieka, sprawy, przeciw oczywistemu złu, niesprawiedliwości i nierówności   przy minimalnym wysiłku ze strony angażującego się. Jego specyficzną formą, popularną jak mizeria w czasie nowalijek jest "clicktivism," tłumaczenie raczej zbędne biorąc pod uwagę onomatopeiczny wydźwięk. Klikając "lubię to" ewentualnie "udostępnij" pod linkiem do problemu, poruszającą fotografią lub video automatycznie, chcąc nie chcąc, samoistnie czujemy przypływ ciepła, większą lub mniejszą ulgę, a na pewno satysfakcję z dobrze spełnionego obowiązku. Oburzona ostatnimi wieściami o porwaniu nigeryjskich dziewcząt, sama klikałam jak szalona, publikowałam namiętnie, ba, podpisałam nawet list do rządu nigeryjskiego na stronie Amnesty International. Odkrywszy jednak istnienie zjawiska zwanego "slacktivismem" poczułam wstyd i lekkie zażenowanie. Czy ja pomagam? Co dają moje wpisy, linki oraz "polubienia" oprócz udowodnienia sobie i znajomym, że wiem, co się dzieje na świecie. Rozprzestrzeniający się "hashtag": "BringBackOurGirls" okazał się fenomenem, o  którym nikt nie śnił. Oto mały, niepozorny wpis w mediach społecznościowych przyczynił się do zorganizowania serii marszów, w tym w Paryżu 13 maja, w obronie porwanych dziewczynek, zwrócił uwagę świata na ogromny problem i wreszcie skłonił rząd nigeryjski do podjęcia jakichkolwiek kroków, aby odnaleźć młode kobiety. I tu zaczęłam dumać. Czy te wszystkie słowa krytyki pod adresem facebooka, instagramu, twittera są uzasadnione? Czy wyśmiewanie wpisów, zdjęć i linków nie stało się formą kreowania na "oryginał," "intelektualistę," swoistym lansem na "anty social media creature"? I tu nagle, proszę. Taki myk. Może hashtag nie zbawi ludzkości, zdjęcie z głodnym dzieckiem z Afryki nie nakarmi "całego kontynentu", a błagający wzrok Michelle Obamy nie sprawi, że terroryzm zniknie z powierzchni ziemi, ale zdjęcie z numerem KRS czyni cuda, a zdjęcie i hashtag popularny w najdalszych zakątkach świata potrafi "skrzyknąć" setki lub tysiące ludzi na marszach i "pogonić" rządzących do działania. Jak to mówią, jeśli myślisz, że jesteś zbyt mały, aby coś zdziałać, spróbuj przespać noc z 1 komarem w pokoju...

wtorek, 18 marca 2014

uptown vs downtown

Lubię czytać blogi. Bywa, że godzinami przeszukuję internet i dopiero stos nieprzeczytanych książek obok łóżka oraz Z. domagająca się grania w "pędzące żółwie" (swoją drogą fenomenalna gra dla całej "pędzącej" na co dzień rodzinki) przypomina mi o świecie nie-wirtualnym. Tak, jestem ogromną fanką internetu i nie boję się do tego przyznać. Niech to brzmi "frazesowato" i banalnie, ale jest to okno na świat, szczególnie dla kogoś, kto jest uziemiony z powodu choroby własnej lub choroby wspomnianej wcześniej małej Z. Mogę coś kupić, sprzedać, poczytać, skomentować, oglądnąć, zwiedzić(!), załatwić, opłacić, dowiedzieć się, udzielić informacji. No i blogi. Pisałam już kiedyś o blogach, blogerach i blogerkach, a więc niniejszy tekst jest niewątpliwie dowodem na to, że temat nie został wyczerpany i, co tu dużo mówić, chyba długo nie będzie. Jedno z moich spostrzeżeń na temat blogów (warto nadmienić, iż chodzi o blogi zagraniczne, nie tylko amerykańskie; nie znam zbyt wielu blogów polskich), nie tylko modowych, mimo, że nawet w tych pozornie niemodowych przemyca się elementy szeroko pojętego stylu oraz inspiracji światem mody/ulicy. Blogerki zaś (przeważnie są to kobiety) dzielą się według mnie na dwie grupy: typ francusko/nowojorski-downtown i Hong-Kong/nowojorski-uptown. O co chodzi? O podejście do tzw. lifestyle'a, w tym mody oraz zapędów wnętrzarskich, które wiele blogerek w bardziej lub mniej udany sposób wykorzystuje przy tworzeniu bloga. Pierwszy typ blogerek to natura. W makijażu, ubiorze, fryzurze, sposobie bycia, nawet fotografowania siebie. Pierwszy typ to Francuski lub Amerykanki (choć nie tylko) "niedbale" piękne, nietypowo atrakcyjne, bo niby duży nos, ale bez niego to nie byłoby to, bo niby figura daleka od ideału, a nie można oderwać wzroku; włosy niby w nieładzie, a jednak pięknie się układają, jeśli kolor "zrobiony" to na pewno taki, który występuje w naturze; w ręce podniszczony Louis Vuitton (bo noszenie nowego, "prosto ze sklepu" nie jest w dobrym guście, najlepiej, jakby sprzedawali lekko używane w sklepie), ewentualnie Hermes, ale też vintage, "po babci" lub Chanel, ale w co najmniej trzecim pokoleniu; jej mieszkanie to stara kamienica ze sztukateriami lub kawalerka na Rive Gauche, koniecznie biała, z designerskim używanymi meblami, świecami Dyptique, po których zatrzymuje okopcone pojemniki; skarby z targów staroci uzupełnione są nowościami ze świata dekorowania wnętrz, co tworzy niezamierzony, a przeciekawy przykład pięknie wykreowanego eklektyzmu. Blogerka typu "Azja spotyka Nowy Jork z okolic Piątej Alei" to pięknie, nienagannie ułożone włosy; bez znaczenia czy kok czy rozpuszczone, nawet jeden włos nie jest w stanie zaburzyć temu nieustannemu i niestrudzonemu dążeniu do perfekcji; nie dla niej Balenciaga i Alexander Wang, tu raczej dostrzec można wszelkie modele Diora i Chanel, prosto z worka przeciwkurzowego (czyt. prawie nie używane), pastelowe sweterki w serek oraz sukienki typu "princeska", makijaż nie jest mocny, ale widoczny (czyli mocny?); mieszkanie piękne i godne podziwu, wszystko wydaje się leżeć równo, od linijki, zwłaszcza albumy o sztuce na stoliku kawowym; jest raczej klasycznie, kwiatowo i wytwornie, wliczając zdjęcia w srebrnych ramkach na fortepianie lub pokoje, które są, a których nikt nie używa. No i piesek jako obowiązkowy element wystroju; przymusowo kanapowy i pięknie przystrzyżony. Zarówno w pierwszej jak i drugiej grupie znalazłam kilka blogów wartych poświęcenia czasu jednak to w pierwszym "typie" przeważała ilość stron, na których w niewymuszony, lekki, spontaniczny sposób ktoś inspirował mnie choćby co ubrać  kolejnego dnia, co zwiedzić w Sztokholmie lub jak kreatywnie wykorzystać pudełko po apaszce. Styl pisania sugerował dziennikarski sznyt, fantastyczne poczucie humoru i przede wszystkim pasję w formie luźnego podejścia do mody, wnętrz i stylu życia raczej niż chęć lansu i, śmiem twierdzić, kreacji pewnego rodzaju iluzji. Iluzji miłej dla oka, ale nie zapadającej w pamięć, tak jak niezobowiązujący, pisany lekkim piórem blog ciekawej osobowości. 

czwartek, 20 lutego 2014

plusy dodatnie i plusy ujemne

Od kiedy narzekanie na swojego męża/partnera/chłopaka jest w dobrym tonie? Naprawdę. Gdziekolwiek się człowiek nie znajdzie, a będzie tam grupa kobiet, temat prędzej czy później zejdzie na mężczyzn, a jeśli zejdzie na mężczyzn, to na pewno zacznie się ubolewanie. A to czegoś nie zrobił, jest to najczęściej czynność związana z obowiązkami domowymi, czyli nie poodkurzał, nie wyniósł śmieci (swoją drogą, według najnowszych danych, najczęściej wykonywana przez mężczyzn czynność domowa), nie napełnił lub opróżnił zmywarki lub odwrotnie, za długo oglądał telewizję, za dużo zjadł i nie zostało na jutro, za dużo wypił (to po imprezach) lub z kolei nie robi po prostu NIC. Na miejscu jest również wyśmiewanie sposobu sprzątania, tańczenia, gotowania i co bywa wręcz niezręczne podejścia do, hmm, pożycia. O ile inicjatorką/narratorką jest osobą względnie inteligentna, bystra, z dystansem do siebie i swojego życia, bywa to zabawne, wesołe, niekrępujące, sympatyczne. Bywa jednak, iż chcąc nie chcąc jesteśmy świadkami wyprania małych brudków pod płaszczykiem nieudanego żartu. No i jak tu powiedzieć, że niezręcznie jest słuchać, ba, uśmiechać się do anegdoty o beznadziejnych mężczyznach w życiu kobiet. Podobno podczas ponad dziewięćdziesięciu procentach spotkań damskich wcześniej czy później "temat schodzi" na mężczyzn. Sytuacja u mężczyzn nie jest aż tak oczywista; tylko nieco ponad sześćdziesiąt procent mężczyzn rozmawia o kobietach podczas męsko-męskich spotkań, a i to jest mocno uzależnione od wieku "brzydszej płci", gdyż według socjologów, raczej młodsi mężczyźni skłaniają się ku wynurzeniom na temat kobiet. Skąd więc u kobiet to obsesyjne gadanie o facetach, głównie zaś o ich wadach? Nie wierzę, że większość tych brzuchatych misiaków to piwkujący lenie, niedbali nieudacznicy, którzy nie tylko niczym się nie interesują, ale i partaczą wszystko do zrobienia czego są notorycznie zmuszani. To zwyczajnie niemożliwe, aby oni wszyscy  byli do niczego. Skąd to hiperbolizowanie wad, które przecież wszyscy mamy, a które w pewnym sensie określają nas, wyróżniają, a bywa, że były czynnikiem decydującym o zainteresowaniu? Chęć bycia częścią grupy, utożsamienia się z innymi? Nie sądzę. Aczkolwiek zastanawiałam się kiedy ostatnio słyszałam koleżankę/znajomą/nieznajomą, która chwaliła męża/partnera/chłopaka, opowiadała co ciekawego, fajnego zrobił, czym ją zaskoczył/rozczulił. A szczęśliwa? Czy jakaś kobieta jest po prostu szczęśliwa? A może ma fajne życie? Nie "wypasione", "wysprzątane", "perfekcyjne", może zwyczajnie stabilne, spokojne, roześmiane, uroczo chaotyczne, "z brzuchem", "z piwem", nogami na stole, ale z ogromnymi ramionami, które przytulą w nocy, nie posprzątają za szafą, nie wyprasują zasłon, ale służą oparciem w trudnej chwili. Wieje banałem. Trudno. Już dawno temu przekonałam się, że przeintelektualizowane wynurzenia prowadzą do większych frustracji. Jak jest źle, coś trzeba zmienić. Jak nie jest źle, to jest dobrze. Kropka. A wady? Gdzieś przeczytałam, że prawdziwa miłość jest wtedy, kiedy tęsknimy za nimi. Ja zawsze tęsknię za "szuraniem stopami" przed zaśnięciem...