wtorek, 27 listopada 2012

milczenie (nie)łatwo zinterpretować

Muszę zacząć wolniej mówić. Podobno ludzie, którzy mówią wolniej są wysłuchiwani, a to, co mówią, lepiej trafia do odbiorcy i powoduje, że jest się postrzeganym jako osoba warta wysłuchania. Cóż, odkąd pamiętam mówiłam dużo i szybko. Co więcej, w towarzystwie osób nieśmiałych, zamkniętych w sobie, wycofanych, czułam i nadal czuję potrzebę wypełnienia werbalnej pustki, chcąc jednocześnie pozbyć się krępującej ciszy. Mam to po mamie. Jedni mnie za to lubią, drudzy nie, bo osób, które mnie nienawidzą, mam nadzieję, ufam, nie ma. Od pewnego czasu, staram się więc mówić wolniej, nieco ciszej, z uwzględnieniem pauz na wypowiedzi innych. Wychodzi mi to z lepszym lub gorszym skutkiem bowiem należę do osób ekstrawertcznych, lubiących interakcje słowne oraz dzielenie się wiedzą i doświadczeniami. Mam do powiedzenia dużo, na wiele tematów, a jak jeszcze temat zalicza się do ciekawych, o którym nieco wiem, mój potencjalny interlokutor nie ma szans. Niewątpliwie pomaga to w pracy, kiedy to z gestykulacją Profesora Miodka, wypiekami na twarzy i rozbieganym wzrokiem, tłumaczę zawiłości gramatyki angielskiej lub prezentuję słówka. Nie mniej jednak, wprowadzam ten swój plan od niedawna, pierwsze owoce pracy nad sobą zauważyłam podczas ostatniej rozmowy z komisją w kuratorium, gdzie mówiłam wolno, wyraźnie artykułując każde słowo, a szanowna komisja doceniła nie tylko wiedzę merytoryczną, ale również sposób wypowiedzi, o czym nie omieszkała mnie poinformować. Dało mi to do myślenia, gdyż nieraz analizując jakiekolwiek spotkanie, odnosiłam wrażenie, że zdominowałam dyskusję, uniemożliwiając wypowiedzi mniej przebojowym osobom, nie wspominając egzaminów, gdzie paplałam z prędkością karabinu maszynowego, popadając w częste didaskalia, dygresje, gubiąc wątki i myśli, w konsekwencji tracąc przy tym na ocenie i wrażeniu. Obecnie, jeszcze z trudem, walczę z głową i językiem, zamykając "paszczę" przynajmniej o jedną trzecią częściej niż zazwyczaj. Nie chcę się zmieniać na siłę, staram się udoskonalić sztukę słuchania, wypowiadania się na tematy warte czasu i energii, a wszystko to z korzyścią dla spokoju wewnętrznego, mniejszą ilością migren i wyrzutów sumienia. Co więcej, zaobserwowałam zbawienną moc milczenia w sytuacjach nieprzyjemnych towarzysko, podczas których ktoś mi dopiekł, obmówił lub obraził. Żadna riposta nie ma takiej wymowy i siły jak ignorowanie oraz cisza. To jest chyba tak zwane "bycie ponadto." Na jogińskich warsztatach ciszy, o których czytałam ostatnio w artykule dotyczącym pędu, w jakim ponoć obecnie żyjemy, ześwirowałabym jak nic, ale w związku z powyższym, mam nowe motto, słowa Tomasza z Akwinu, które prawdopodobnie zawiśnie w okolicy biurka: "Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji." Ponoć dlatego mamy dwoje uszu, a tylko jedne usta, aby dwa razy więcej słuchać nić mówić. Pani z łaciny miała rację, silentium est aureum.

środa, 14 listopada 2012

czytaj i daj czytać

Syn znajomej został "przyłapany" na lekcji na czytaniu książki. Swoją drogą ciekawam jaka to książka tak pochłonęła młodego człowieka, iż podjął ryzykowną decyzję o podpadnięciu pedagogowi. Nie jest tajemnicą, że w obecnych czasach czytanie jest passe, a na pytanie jaka jest twoja ulubiona książka tudzież książka, którą ostatnio czytałeś/czytałaś większość ludzi nie potrafi wydukać wiele poza "Harry Potterem" lub "Władcą Pierścieni." Nie, żebym miała coś przeciwko wspomnianym dziełom, dobre i to, ale są tacy, którzy nie widzieliby słowa pisanego, gdyby nie etykieta na jogurcie czy sms przysłany od kumpla. Swojego czasu sama, zafascynowana literaturą feministyczną, zostałam zrugana przez polonistę za wspomnienie o Gretkowskiej, Tokarczuk czy Dunin, że tak sobie szastam nazwiskami, a nic więcej powiedzieć nie potrafię, że takie książki to na plażę, żebym wzięła się za "porządną" literaturę. I pojawiło się pytanie: Co to jest ta "porządna" literatura? Dostojewski? Mann? Czy może Sienkiewicz? Czy to, co czyta się z przyjemnością, nie przysypiając, to, co wywołuje emocje, ba, nawet podnieca, jest grafomanią i nieudacznictwem literackim? Dlaczego dzienniki Anais Nin i książki Henry Millera są lepsze od "50 twarzy Greya" E.L. James? Czy różnią się tylko czasami, w których zostały napisane czy formą, metaforami, emocjami? Krytycy miażdżą autorkę zarzucając jej tworzenie płytkiej prozy o zabarwieniu erotycznym czy nawet pornograficznym. Czytelników obraża się słabym gustem literackim. "50 twarzy Greya" to ponoć "porno dla mam" lub "harlequin dla sfrustrowanych kur domowych," które wyrosły z wampirów i magii, a więc szukają czegoś bardziej dla siebie, odnajdując to w okolicach genitaliów. Podobno Grey to współczesny Pan Darcy, analogia tyle dla jednych oczywista, co dla drugich śmieszna. O co tyle szumu? "Zwrotnik Raka" Millera został zakazany w USA za otwarte wątki erotyczne zawarte w książce. Anais Nin znana była z pisania erotycznej literatury kobiecej i nikt nie ośmieliłby się nazwać ją nieudolną pisarką tylko dlatego, że czytują ją między innymi gospodynie domowe. Dziś, oczywiście, autorowi poczytnej książki zarzuca się również tzw. pisanie pod publiczkę, tajemniczy proces, mimo iż ogólnie znany, trudny do zdefiniowania oraz skategoryzowania. Czy kiedykolwiek powstanie bestseller, który będzie uznany za "dobrą" literaturę? Mam wrażenie, że tylko autor nieznany, najlepiej starszy, poruszający ważki merytorycznie temat ma szansę na bycie uznanym za tego "prawidłowego," a jego literatura za "ambitną." Podobno w dobie opracowań dzieł literackich, zamykania bibliotek, upadaniu księgarni innych niż Empik, czytanie dla przyjemności to zjawisko niepopularne, a więc powinno być hołubione, szczególnie jeśli jest dla kogoś czynnością tak naturalną jak dla większości oglądanie telewizji. Zamykając klamrowo swój wywód, pragnę stwierdzić, iż kiedy moje dziecko zostanie "przyłapane" na tak niecnym uczynku jak czytanie na lekcji, to oczywiście odpowiednio skomentuję sytuację, sugerując przeprosiny w kierunku pedagoga wraz z obietnicą szanowania jego czasu/głosu/wiedzy, ciesząc się skrycie, iż czytało, a nie robiło kompromitującego zdjęcia koleżance telefonem komórkowym.

poniedziałek, 5 listopada 2012

złe

Lubię Hannę Lis. Lubię Monikę Richardson. Lubię wszystkie mądre kobiety, mądrych ludzi. Nie lubię zaś oblewania werbalnym szambem kobiet, które podobno "kradną męża." Złodziejki mężów, "jawnogrzesznice," bezwstydne "wywłoki" niszczące rodziny. Pośród potoku inwektyw i oszczerstw brakuje jedynie kamieni tudzież szafotu, bo "jak one mogły." A gdzie w tym wszystkim jest ten, o którego całe zamieszanie, gdzie "man," o którego tak się walczy? Jak trafnie pyta Monika Jaruzelska, "czy mężczyzna XXI wieku jest jak kluska śląska, którą jedna kobieta może zabrać drugiej z talerza  i triumfalnie machać na widelcu przed nosem?" Jak można kogoś "zabrać?" Czy on przypadkiem może nie dać się zabrać? Po głośnym rozstaniu Państwa Lis, wszyscy lub zdecydowana większość, głośno i donośnie potępiała tę drugą, pseudo-przyjaciółkę, pocieszając jednocześnie Panią Lis nr 1, umożliwiając wynurzenia w prasie kolorowej oraz występy w kolejnych programach telewizyjnych. Pani Richardson okrzyknięto pierwszą "jawnogrzesznicą" III Rzeczypospolitej i mimo licznych osiągnięć w dziedzinie dziennikarstwa, pokazuje się prawie wyłącznie w kontekście romansu, rozbijania rodziny, z amerykańskim szerokim uśmiechem na twarzy. Jedno, co różni obie panie, to stosunek do mediów w odniesieniu do życia prywatnego oraz częstotliwość "bywania," gdyż lepszego, według mnie, wyboru dokonała Hanna Lis, wycofując się na pewien czas z życia medialno-publicznego, wracając z nowymi pomysłami, propozycjami, profesjonalizmem. Pani Richardson nieco pogubiła się w swoich wypowiedziach, wystąpieniach, odsłonach, powodując ogólne zgorszenie deklaracjami o porannym seksie ze swoim nowym partnerem. Umknęła, podobno niezła, książka, nowe przedsięwzięcia, błyskotliwe rozmowy. Rozumiemy szczęście, sielankę, ale nie tędy droga do uświadomienia zaskoczonemu społeczeństwu (czyt. kobietom gotowym skazać Panią Richardson na banicję), iż zwyczajnie nie można kogoś komuś "zabrać." W filmie "Closer" w reżyserii Mike'a Nicholsa, na podstawie sztuki Patricka Marbera, Natalie Portman wypowiada pewne słowa do postaci granej przez Jude'a Law, który właśnie wyznał, iż od roku ją zdradzał: "jest moment, zawsze jest ten moment, mogę się temu poddać lub oprzeć..." Każdy, bez względu na płeć, bez względu na poziom endorfin, adrenaliny oraz stopień podniecenia jest poniekąd odpowiedzialny za własne wybory. Początek każdej miłości to decyzje, bardziej świadome lub mniej. Nie ma zasad, ale jest możliwość stworzenia własnych. Ostatnio u kosmetyczki, usłyszałam historię o pewnej pannie młodej, która, o zgrozo, poznała miłość życia na swoim...weselu. Cóż, bywa i tak. I mimo, iż trudno zachować powagę, nie mnie to oceniać. Brukowcom i pseudo-dziennikarzom również. Zanim kogoś wsadzimy w plik o nazwie "szuja," pochodźmy w jego butach. Empatia to obecnie tylko trudne słowo z krzyżówek.