czwartek, 7 listopada 2013

pewnego dnia w piekarni...

Jeden z wietrznych, szarych, cudownie depresyjnych listopadowych dni. Wracam z pracy z małą Z., którą po drodze odebrałam z przedszkola. Mała śpiewa podskakując, a ja staram się iść prosto,  obciążona dwoma kilogramami ziemniaków oraz zasłonięta włosami, którymi wiatr targa we wszystkie możliwe strony. Kupię te pyszne bułki cynamonowe - myślę - więc wchodzę do sprawdzonej piekarnio-cukierni "na dzielnicy". Ups, kolejka. Cóż, postoję. Warto. Mała Z. przygląda się bezom, ładnie wyeksponowanym w witrynce. No tak, do słodyczy nigdy nie trzeba było jej namawiać. A więc stoję i grzebię w torebce, w poszukiwaniu drobnych na bułki i chcąc nie chcąc, słyszę rozmowę (wymianę zdań) dwóch rosłych nastolatków. Jeden z nich, przeskakując z nogi na nogę wykrzykuje coś do drugiego, większego, opartego nonszalancko o stolik w roku cukierni. Dokładnie to robił, wykrzykiwał. Przeklinał przy tym obficie, otulając każde słowo siarczystym "k...a". Odezwę się - myślę - powiem, że nie życzyłabym sobie, aby moje dziecko słuchało łaciny podwórkowej, w jej najgorszym wydaniu. Ba, sama nie mam ochoty słuchać jak to jakiś ktoś, barwnie określony jako "ch...j" zrobił coś, co było "k............o" pedalskie, pedofilskie nawet (przypuszczam, że ów młodzieniec należy, niestety, do dużej części społeczeństwa, która stawia znak równości pomiędzy wspomnianymi, równie pejoratywnymi, pojęciami). W momencie, kiedy tłumię w sobie głos rozsądku, podpowiadający mi, że jak się odezwę to dostanę "po gębie" jak tylko wyjdę ze sklepu, a że stracę komórkę to na pewno, postanawiam grzecznie poprosić o zaprzestanie "rzucania mięsem" tudzież zniżenie głosu, gdyż, po pierwsze nie chciałabym, aby moja pięcioletnia córka używała podobnego słownictwa, po drugie, jeśli już ma używać (o zgrozo) to może jako dorosła kobieta, w chwili ewidentnego, usprawiedliwionego i uzasadnionego zdenerwowania (o zgroza po raz drugi). I kiedy już otwieram usta, młody w kolejce zaczyna kupować. Wróć. Wręcza ekspedientce karteczkę z listą...4 chleby krojone, 10 bułek zwykłych, 4 słodkie - z trudem odczytuje sprzedawczyni. Młodzieniec nie przestaje rozmawiać z kolegą, który "rży" z każdego zdania, z każdej "anegdoty". W końcu kupujący wchodzi  z panią sprzedającą w dyskusję dotyczącą bułek słodkich, po której to uzgadniają, że młody bierze "duetkę" złożoną z trzech (!) elementów. Milczę jednak. Uśmiecham się lekko. Ale tak inaczej. Smutno mi nawet trochę. Młody człowiek, o bliżej nieokreślonych zdolnościach, posiadający niezbadany potencjał, potrafił opowiedzieć najbardziej banalną sytuację mową "kwiecistą" jak pola wiosną, a nie zapamiętał TRZECH pozycji na liście zakupów do piekarni. Inaczej. Klął jak szewc lub/i grupa budowlańców na fajrancie (swoją droga nie wiedzieć czemu akurat te grupy zawodowe kojarzone są z przeklinaniem), zgrywał cwaniaka, i pewnie nim jest, zachowywał się pewnie, zuchwale, był widocznie zadowolony z widowiska, jakie przedstawił, a nie zapamiętał TRZECH pozycji na liście zakupów do piekarni... Nie powiem mu nic. Nie zwrócę uwagi. Czy wspomniałam, że zapomniał zabrać chleby...?