czwartek, 27 września 2012

Marina

Serial Seks w Wielkim Mieście lubiłam od zawsze, od samego początku, nawet wtedy, kiedy w Polsce mało kto słyszał o niskiej wzrostem, a ogromnej stylem Carrie Bradshaw/Sarah Jessica Parker. Po wielu latach od pierwszej emisji serialu, stałam się posiadaczką pakietu wszystkich serii serialu, zapakowanego w efektowne pudełko. Zawartość owego pudła poprawia mi nastrój, wypełnia liczne wieczory i, oprócz słusznej dawki mody oraz niezliczonych złotych myśli bohaterek, ukazuje dość ciekawe życie zróżnicowanej grupy ludzi z Nowego Jorku, ze sztuką, muzyką, teatrem, performancem w tle. Ale nie o serialu będę pisać. W szóstej serii, Carrie z Charlotte udają się na wystawę/performance, gdzie artystka przez większość tygodnia, codziennie, siedzi na krześle, nie odzywając się, nie jedząc, nie myjąc się. Cała sytuacja była tłem dla początku romansu Carrie z innym artystą, Aleksandrem Petrovskym (w tej roli znakomity Mikhail Baryshnikov), a umiejscowienie kiełkującego uczucia do znanego, rosyjskiego twórcy w galerii sztuki, z kontrowersyjną wystawą było ciekawym oraz pomysłowym zabiegiem. Co się okazało, scena z performancem nie była wcale fikcyjna. Otóż, czytam w internecie, iż istnieje artystka - Marina Abramovic - która od wielu lat, szokuje, wzrusza, prowokuje swoimi występami. Do jej najbardziej "wyszukanych" propozycji należą: "rhythm O", gdzie na stole leżały 72 przedmioty, m.in. bicz, agrafka, nabity pistolet, róża, boa z piór, prezerwatywa, tabletki nasenne, a widzowie mogli artystce sprawić przyjemność, ból, mogli praktycznie wszystko i muszę przyznać, że ludziom nie brakowało wyobraźni; podczas "Spirit House" biczowała się w budynku starej rzeźni; performance "The Lovers" na Wielkim Murze Chińskim, gdzie, wspólnie ze swoim partnerem, kochankiem i współartystą, Ulayem, wędrowali samotnie przez trzy miesiące, każde z innej strony muru, aby spotkać się i stworzyć coś, co miało być manifestem ich miłości, a co zakończyło się spotkaniem, podczas którego Marina usłyszała od ukochanego, że ten ma romans z tłumaczką chińską oraz, że spodziewają się dziecka. To tylko kilka z jej "pomysłów" na sztukę. Sama artystka twierdzi, że przeszła długą drogę, od nieprzytulanego dziecka komunistów serbskich, poprzez młodą, biedną artystkę alternatywną, podróżującą "ogórkiem"  przez świat aż do sławnej "performerki" współczesnej z domem pod Nowym Jorkiem i pracownią na Manhattanie. 5 października odbywa się premiera filmu o niej, na który z niecierpliwością czekam, ponieważ oglądnąwszy jego fragmenty, jestem rozdarta pomiędzy ciekawością/zaintrygowaniem a zniesmaczeniem/obawą przed przekroczeniem granic, nie tylko bezpieczeństwa, ale człowieczeństwa, moralności. Pytanie czym jest sztuka, gdzie się kończy i gdzie zaczyna oraz jak daleko powinniśmy się w nią angażować i kosztem czego, pozostaje bez odpowiedzi, ale ja nie jestem do końca pewna czy chciałabym znać odpowiedź.

wtorek, 25 września 2012

celebryta

Celebryta. Twór ostatnich czasów, choć wielu twierdzi, iż istnieje już od dawna, zmienił jedynie nieco zakres działania i natężenie parcia na szkło. Słownik języka polskiego podaje krótką, zwięzłą definicję, która, prawdę powiedziawszy, pomieściłaby wiele innych terminów: osoba popularna, często pojawiająca się w środkach masowego przekazu. Cóż, wielu wyśmienitych aktorów można zaliczyć do tej grupy, a celebrytami nie są i nie chcą być. W tym momencie mogłabym 'rzucić' kilkoma nazwiskami polskich i zagranicznych 'celebrities' i na pewno znakomita większość społeczeństwa zgodziłaby się ze mną, iż niczego wybitnego poza 'bywaniem' nie dokonali, jednocześnie  przyznając (lub nie), że śledzą ich poczynania, a nawet podziwiają. Przysłuchiwałam się jakiś czas temu rozmowie moich trzech koleżanek. Dwie energicznie dywagowały o tym, jak kiedyś trzeba było coś napisać, namalować, wyśpiewać, stworzyć, żeby zaistnieć. Dziś natomiast wystarczy 'zaświecić tyłkiem' lub zasiąść w jury programu rozrywkowego o średniej oglądalności, aby zostać BWO (Bardzo Ważna Osoba, polska wersja VIP-a). Nie da się zaprzeczyć. Zaciekawiło mnie natomiast podejście trzeciej z nich. Uznała mianowicie, że gdyby tylko ją ktoś chciał gdzieś zaprosić, pokazać, sfotografować i jeszcze mogłaby na tym zarobić, nie miałaby najmniejszych oporów, ba, nawet cieszyłaby się i byłaby dumna. Dwie poprzednie spojrzały na nią co najmniej jakby była zielona i zapytały, czy to aby nie wpływ obecnej mody na pięć lub piętnaście minut sławy lub ewentualnego kryzysu zawodowego. Ona na to z uśmiechem, że dziś każdy może zostać celebrytą i świadczy to wyłącznie o wyjątkowości każdego człowieka, a nie o desperackim pragnieniu bycia sławnym. Lekka konsternacja. Ze strony mojej i dwóch tamtych także. Nie potrafiłyśmy znaleźć kontrargumentu. Coś w tym jest. Już od pewnego czasu można zauważyć tendencję do medialnego exhibicjonizmu; oglądamy mieszkania, podróże, posiłki, kłótnie, a nawet śluby, rozwody i porody i chyba nikt do końca nie wie, po co, oprócz oczywistych korzyści materialnych, to wszystko. Oni pokazują, my oglądamy, kupujemy gazety, śledzimy portale internetowe. Rozrywka, nawet jeśli wątpliwej wartości, dla nas. Kasa dla nich. Nic odkrywczego. Celebryci. Nie oceniam. Według Oscara Wilde'a "wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy z nas sięgają po gwiazdy", jakie by one nie były. 

piątek, 21 września 2012

anty-Romeo?

Kolega D., nazwijmy go umownie Leszek (imię autentyczne zdradziłoby wszystko, a tego nie chcę ani ja, ani, jak przypuszczam zainteresowany, Leszków natomiast w moim życiu jak na lekarstwo), nie chce się żenić. Przekroczył już wiek chrystusowy, ma dobrze płatną pracę, Clooney z niego żaden, ale, jak to sie potocznie mówi, do najgorszych nie należy. Ma mieszkanie, jest niezależny, dość zabawny, ale do żeniaczki mu nie spieszno. Owszem, miał dziewczynę, która nawet u niego pomieszkiwała, obecnie również krąży wokół niego jakaś wysoka brunetka, ale wszystkim potencjalnym partnerkom na wstępie zastrzega, iż o białej sukni i ołtarzu mogą zapomnieć. Mimo zupełnie różnych priorytetów życiowych oraz totalnie odmiennym guście muzycznym - Leszek jest fanem techno - lubię go i, mimo, iż D. i ja spotykamy go już wyłącznie przypadkiem, na ulicy czy w sklepie, bardzo miło go wspominam i zawsze chętnie pogawędzimy. Swoją drogą, nie wiem jak zapatrują się na to byłe i obecne dziewczyny Leszka, ale według mnie, jego, szczera i otwarta postawa wobec związków jest całkiem w porządku i fair. Ile to razy kobiety spotkają pseudo-Romeo, który pod przykrywką obietnic, ubarwionych opowieści o cudownej przyszłości z gromadką dzieci u boku, próbował skraść ich serce. A tu, "what you see is what you get" lub lepiej "what you hear is what you get". Prawdę powiedziawszy, na początku myślałam, że, kolokwialnie mówiąc, to jedna wielka ściema. Facet po prostu nie spotkał nikogo fajnego, został zraniony po zadużeniu się w kobiecie lub to wszystko jest efektem traumy, ponieważ pochodzi z rozbitej rodziny. A tu, zaskoczenie. Gość twierdzi, że jeszcze nie wie, co to miłość, fajna jest każda długonoga brunetka na ulicy, a rodzinę ma nie tylko pełną, ale tradycyjną, miłą i zabawną. W czym więc problem? Sama zastanawiałam się nad tym przez dłuższy czas, wierząc, iż jak w jednej z tych beznadziejnie romantycznch komediach amerykańskich, Leszek zakocha się bez pamięci i zmieni całkowicie swoją piramidę potrzeb. Po pewnym czasie przestałam się zastanawiać, doszłam do wniosku, że problem nie istnieje. Leszek po prostu na razie nie chce się żenić, może nigdy nie zechce, a ja nie chcę zostać jedną z tych okropnych osób pytających: "a kto Ci zrobi herbatę na starość?". Swoją drogą, D. ma drugiego kolegę, który po podobnym etapie fruwania z kwiatka na kwiatek, znalazł tego kogoś, ożenił się i założył rodzinę. I, kiedy już myślałam, że się zmienił, usłyszałam jak rozmawia z żoną i nie była to wypowiedź oddanego męża. Cóż, wolę Leszka i jego styl. Może kiedyś spotkam go z żoną i dziećmi, a może nie. Jedno mam nadzieję pozostanie bez zmian, nadal będzie tym miłym facetem z poczuciem humoru. Na koniec pragnę przytoczyć słowa starego irlandzkiego toastu: "Niech kochają nad Ci, co nas kochają. A tym, co nas nie kochają, niech Bóg odmieni serce. A jeśli nie odmieni ich serca, to niech im skręci kostkę, abyśmy ich poznali po kulawym chodzie."

środa, 19 września 2012

czas

Nie mam czasu. Najpopularniejsze zdanie na świecie. Słyszę je średnio 10 razy dziennie, od koleżanek i kolegów; sąsiadów; rodziny, nawet sprzedawczyń w sklepie i obcych ludzi na parkingu. Owszem, w dzisiejszych czasach trzeba być 'gazylionerem' (czyt. człowiekiem z dużą ilością pieniędzy), politykiem lub ewentualnie jednym i drugim (co się często zdarza), żeby pozwolić sobie na czas. A czas wolny to już w ogóle fantazja. Ludzie nie mają czasu na ważne sprawy, takie jak rozmowa z dzieckiem-nastolatkiem; porządny, zdrowy posiłek; chwilę odetchnienia po ciężkim dniu. Drobiazgi, uroczo nazywane  przez niektórych 'pierdołami', zupełnie nie znajdą miejsca w naszym planie dnia, a więc możemy zapomnieć o długim delektowaniu się cafe latte (a przez długie delektowanie się rozumiem obraz pt. zamknięte oczy, wąsy z mleka i częste oblizywanie sie połączone z pomrukiwaniem) na rzecz szybkiego espresso o poranku; nie dla nas 'zapatrzanie się' w okno na krople deszczu czy nieśpieszne głaskanie psa, które jak wiadomo ma udowodnione naukowo działanie terapeutyczne; do widzenia z oglądaniem totalnie głupiej komedii wieczorem. "Kto nie ma czasu, jest biedniejszy niż żebrak" mówi pewne przysłowie nepalskie. Wysunęłam kiedyś z owym przysłowiem podczas rozmów z jedną znajomą, która w ten irytujący, dyskredytujący sposób próbowała delikatnie zasugerować, że nie ma czasu na tak trywialne i zwyczajnie głupie zajęcia jak szperanie w internecie czy oglądniecie serialu, o który zagaiłam. Wyraźnie zadowolona z siebie wyrecytowała jak to poświęca się o wiele bardziej wyszukanym zajęciom jak szydełkowanie, czy coś w tym stylu, oraz czytanie Sokratesa do poduszki. Co więcej, telewizora mogłaby nie mieć, o jego istnieniu przypomina sobie ścierając kurz, a internetem gardzi. Po moim 'uderzeniu' przysłowiem, wyglądała jakby poczuła brzydki zapach i wybełkotała coś o guście, opinii i wolności wyboru. Dzięki Bogu zadzwonił telefon i mogłam czmychnąć wykpiwając się rozmową z mamą/siostrą. Litości. Zawsze mam wrażenie, że taka osoba albo kłamie albo jest piekielnie nudna. Ja mam czas. I postaram sie zawsze mieć. Znalazłam go. Idę pojeść emenemsy i oglądnąć durną komedię.

poniedziałek, 17 września 2012

Saturn powraca

Ostatnio mam dużo czasu na czytanie i choć mój gust oscyluje gdzieś pomiędzy Gretkowską (starszą i tę 'ostatnią'), Johnatanem Carrollem (jeszcze od czasów liceum) a licznymi biografiami od Fridy Kahlo po Woody Allena; ostatnio sięgnęłam po jedną z książek, smutnie wiszących obok czasopism dla kobiet, w popularnej sieci księgarni. Książka średnio-trafnie oceniona przez personel jako jedna z tych lekkich, łatwych i przyjemnych, a więc niepoważnych, dla bab i gospodyń domowych łamane przez businesswomen pragnących poczytać coś na plaży, przyciągnęła moją uwagę tytułem, 'Manhattan pod wodą'. Dla tych, którzy mnie znają, nie jest tajemnicą, że Nowy Jork od zawsze był moim marzeniem i to wcale niekoniecznie przez wszystkie komedie romantyczne, których akcja sie tam odgrywała (no, może odrobinę dlatego) ani Seks w Wielkim Mieście, ani nawet nie przez niczym nieograniczone możliwości zakupowe (no, może odrobinę); bardziej dlatego, że kocham miasta industrialne, nowoczesne; takie, które w nietypowy sposób łączą nowe ze starym; gdzie ludzie mieszkają w starych fabrykach, gdzie widoki są piękne, ale to piękno trzeba umieć dojrzeć, gdzie można być sobą nie zmuszając ludzi do oglądania się  za Tobą na ulicy. Dlatego bardziej od Paryża podoba mi się Londyn i Berlin, a od Krakowa, Warszawa i Poznań. Wracając do książki, wczoraj skończyłam ją czytać i nie dość, że okazała się lekturą zabawną i interesującą to jeszcze pokazała mi miasto, które tak bardzo chcę poznać, oczami Polki od urodzenia tam mieszkającej. Miałam więc możliwość ujrzenia perspektywy polskiej, amerykańskiej i amerykańsko-polskiej, co złożyło się na bardzo ciekawy zbiór felietonów. Szczególnie zaś zapamiętałam, i całe dzisiejsze rano analizuję, ostatni paragraf ostatniego z felietonów, a mianowicie wzmiankę o tzw. Powrocie Saturna. Nigdy nie interesowałam się astrologią, ba, powiedziałabym nawet, że jestem sceptykiem wobec zjawisk i działań tego typu. Jednak ciekawość wzięła górę i postanowiłam poszperać nieco na ten temat. A więc Saturn Return to moment, kiedy planeta pojawia się na niebie dokładnie w tym samym miejscu, w którym była w momencie urodzenia danej osoby; zdarza się to co około 28 lat i trwa około 3 lata. Jest to chwila na najważniejsze decyzje, wybory, zastanowienie się nad sensem tego, co robimy. Pierwszy powrót odbywa się ok 28-30 roku życia, kiedy to pozostawiamy za soba młodość i wchodzimy w wiek dorosły; drugi występuje ok 56-60 roku życia i wprowadza nas w wiek dojrzały; a ostatni rozpoczyna mądry wiek stary. W internecie sa na ten temat artykuły, fora, nawet kalkulatory i możliwość indywidualnego obliczania. Bez ekscytacji, zbytniego zagłębiania się i dopisywania filozofii; musze przyznać, że jestem lekko zaintrygowana i na razie moge powiedzieć, że mi, mój pierwszy jak na razie, Powrót Saturna dał możliwość zostanią mamą ślicznej, mądrej dziewczynki. Oby kolejne 'powroty' były równie szczęśliwe. 

sobota, 15 września 2012

nazwisko

Moje imię to palindrom. 'Kucuk', podobnie jak 'Kobyła ma mały bok' czy 'A to idiota', czytane od przodu i tyłu brzmi tak samo. Nazwisko zarówno z pozoru jak i faktycznie śmiesznie proste, po wzruszającym, ślubnym przyjęciu go od męża, sprawia, że moje życie bywa jednocześnie małym koszmarem i beczką śmiechu. Wyobraźmy sobie dla przykładu pralnię chemiczną, gdzie pani ze sztucznym uśmiechem na twarzy, pyta o nazwisko. D. z o wiele większą cierpliwością niż ja, odpowiada, powtarza, literuje, w końcu, przez lekko zaciśnięte zęby syczy: 'KUCUK, proszę Pani, dwa 'ka', dwa 'u' i jedno 'ce' w środku', po czym z opadniętą szczęką obserwuje Panią notującą 'Kkuuc'. Teraz wyobraźmy sobie kopertę, obojętnie skąd i od kogo: rachunek, ponaglenie, oferta kredytu, karta rabatowa: na kopercie najpopularniejsza z opcji, Kucyk, w środku Kuców, w tekście korespondencji trzy inne wersje. Karta ubezpieczeniowa: Kciuk. Identyfikator uprawniający do wejścia do Sejmu: Kucka. Muszę stwierdzić, że kreatywność urzędników, serwisantów, bankierów, sprzedawców przechodzi ludzkie pojęcie. Najczęściej bywa to śmieszne, ale czekam na chwilę, kiedy nie wypłacą mi pieniędzy z konta, bo będzie założone na Panią Kucyk lub kiedy aresztują mnie za jej ewentualne poczynania. Kiedyś, podczas rozmowy ze znajomym, pochwaliłam sie znajomością terminów lingwistycznych i zabłysnęłam owym palindromem, opowiadając jednocześnie o moich zmaganiach ze skomplikowanym nazwiskiem, po czym usłyszałam, że o palindromie wcale nie powinnam wspominać, bo w końcu ktoś gdzieś zanotuje, że na nazwisko mam Kucuk-Palindrom.

decyzje decyzje

Moja mama, będąc kiedyś u lekarza, musiała podjąć decyzję dotyczącą pewnego zabiegu. 'Czy ma Pani prawo jazdy?', zapytał lekarz, 'Słucham?', odpowiedziała pytaniem zaskoczona mama; 'Czy jest Pani kierowcą?', ciągnął lekarz; 'No, nie', odparła mama; 'Wiedziałem, ludzie, którzy nie prowadzą samochodu, nie są dobrzy w podejmowaniu szybkich decyzji', skonstatował mądrze lekarz. W rezultacie, mama na zabieg się zdecydowała i bardzo dobrze, bo wszystko dobrze się skończyło, a  anegdotę opowiada przy wielu okazjach. Ja, natomiast, zastanowiłam się na ile trafna była uwaga pana doktora. Co prawda, kierowcą jestem stosunkowo świeżym, ale muszę przyznać, że kurs, egzamin, stresujące początki i w końcu radość z jazdy, niezależności i mobilności, nauczyły mnie czegoś w rodzaju refleksu, i to nie tylko w sensie 'skręć w lewo' czy 'jedź teraz', ale również dotyczącego mniejszych i większych decyzji życiowych. Mniej problemów jest z kupowaniem, zamawianiem w restauracji, braniem, zmianą, odstawieniem leków, wyborem opcji politycznej, opowiedzeniem się za tym czy za tamtym, wypisaniem się ze szpitala, zadzwonieniem do lekarza późno wieczorem, wyborem ubrania dla dziecka do przedszkola, wyborem butów do reszty stroju (ha!). Czyli coś w tym jest. Te wszystkie rozmyślania  doprowadziły mnie do kolejnych pytań: jak zatem te szybkie, codzienne i liczne decyzje wpływają na mój dzień, samopoczucie moje i innych, bilans zysków i strat, na życie generalnie. Uproszczony algortym drzewa decyzyjnego doprowadziłby do odpowiedzi, że wartością samą w sobie było szybkie podjęcie decyzji, oszczędzając cenny czas sobie i ludziom. Amen.

środa, 12 września 2012

szpilka vs szpila

Pytanie: jaki jest sens kupowania i noszenia tych paskudnych butów na obcasie z potrójną platformą, skoro żadna, powtarzam, żadna z kobiet nie potrafi w nich z gracją i swobodą chodzić? Uwielbiam buty na obcasie, żyję w nich praktycznie od okresu dojrzewania, wyłączając krótki epizod z martensami gdzieś między drugą a trzecią klasą liceum, ale nie widzę nic mniej kobiecego niż zgarbiona, koślawa dziewczyna tuptająca ulicą jakby się skradała lub doświadczyła naprawdę bolesnego masażu. W butach na obcasie należy chodzić naturalnie, bez wymuszonego zgięcia w kolanach, z lekką nonszalancją w stylu francuskim 'obcasy, ach, obcasy, to przecież nic trudnego'. Swoją drogą kobiety we Francji opanowały sztukę chodzenia w obcasach do perfekcji chodząc w nich tak samo swobodnie jak w balerinach. Skąd moda na niebotycznie wysokie obcasy, inspirowane, można podejrzewać, nocnym życiem wielkich miast? Jeśli to kolorowa prasa i showbiznes to niefart, ponieważ oprócz pozowania do zdjęć na osławionym i obleganym przez fotografów 'step-and-repeat', gwiazdy oraz celebrytki zwyczajnie w nich nie chodzą. No, może jeszcze prezentują je z dumą podczas programu 'zajrzyj do mojej szafy' czy 'z wizytą u...' Dzięki Bogu, wracają delikatne czółenka, z lekko szpiczastym noskiem i odpowiednio wyważonym obcasie, przepięknie prezentujące tzw. dekolt, czyli linię palców oraz kształt stopy. Bo przecież nie ma nic bardziej kobiecego i pobudzającego wyobraźnię niż damska stopa w idealnej czarnej szpilce. Zdecydowanie jestem zwolenniczką przynajmniej względnie klasycznych butów na obcasie niż szczudeł, od których można się nabawić lęku wysokości. 

poniedziałek, 10 września 2012

feministka?

Tak sobie siedzę i myślę...Od zawsze uważałam się za feministkę. Z tym, że taką 'ugrzecznioną', nie-walczącą, nie-drapiącą; komentującą odpowiednio konkretne tematy na imieninach lub innych imprezach rodzinnych, kiedy to kwestia praw kobiet lub ich ewentualnego naruszenia spowodowała wygłoszenie kilku słów prawdy. Ta wojująca feministka, ta, która zacietrzewia się słysząć o sprawach wręcz niedorzecznych, pojawia się sporadycznie, niemal analogicznie do duetu dr Jekyll/Mr.Hyde. Ostatnio tematem, który z jednej strony spowodował wybuch emocji i kotłowanie się, nie do końca politycznie-poprawnych, myśli w mojej głowie, była dyskusja wywołana felietonem profesora Mikołejki, dotyczącym...'agresywnych polskich matek'. Uderzyło mnie znieczulenie, totalny brak empatii oraz zgorzknienie profesora, przejaskrawiającego zjawisko, które pewnie istnieje (mowa tu o niegrzecznych/niekulturalnych matkach, nie respektujących praw oraz przywilejów innych, żądając jednocześnie traktowania wyjątkowego, na poziomie "królowej balu'). Nie mniej jednak, nazywanie, owszem, sfrustrowanych, zmęczonych, często samotnych i znerwicowanych mam, agresywnymi i leniwymi, nie może być usprawiedliwiane ironią i chęcią zwrócenia uwagi na równouprawnienie. Nie pozostaje nic innego jak tylko uzsadnić wywody profesora jakimś kiepskim dniem, którego doświadczył, a który zmusił go do napisania tekstu, który, moim skromnym zdaniem, mało ma związku z tzw. większością. A mianowicie, zaiste, są kobiety, nazywane 'wdzięcznie' przez profesora 'wózkowymi', które, kierując się sobie tylko znanymi pobódkami, bywają nieco...ekspansywne. Jednak większość to po prostu mamy, których instynkt macierzyński, zwyczajnie karze zachowywać się w określony, zaprogramowany sposób. Mówiąc kolokwialnie, jesteśmy samicami. 
Kiedy początkowe emocje opadły, postanowiłam zastanowić się i sformuować własną opinię na ten temat. No i? Po pierwsze zgadzam się ze zdaniem jednego z komentujących pewien artukuł: 'Po co te skrajne opinie?', brak skrajnej opinii, nie powoduje, że jest się 'letnim'. Istnieją różne zjawiska, a jeden przypadek nie potwierdza reguły, wbrew popularnemu powiedzonku. Po drugie, jeśli doświadczyło się złego dnia, może lepiej pójść na siłownię lub godzinę squasha, ewentualnie wylać żale przyjacielowi lub napisać tekst prezentujący wielostronne ujęcie tematu.
A tak na marginesie, a propos zarzutów wobec młodych kobiet z dziećmi: jako mama czteroletniej dziewczynki, 'była wózkowa', relatywnie uprzejma matka, nie lubiłam placów zabaw (moje dziecko również), czytałam książki i nie rozmawiałam wyłącznie o karmieniu piersią i pampersach.

sobota, 8 września 2012

krótko zwięźle

Od ponad roku mam krótkie włosy. Obcięłam je nie 'na chłopczycę', asymetrię czy modnego od kilku sezonów irokeza, ale zwyczajnie, na krótko, z długą grzywką. Zostawię tak na trochę, odsłoniety kark, zaskakująco, powoduje, że czuję się bardzo kobieco. Na początku miało być drastycznie, coś w rodzaju Mia Farrow w "Dziecku Rosemary", ale potem dostałam od D. płytę z koncertem Stinga "Live in Berlin", gdzie dostrzegłam wokalistkę w chórkach- Jo Lawry- i postanowiłam z długowłosej brunetki przeistoczyć się w krótkowłosą blondynkę. Choć etap blondynki należy już do przeszłości, dobrze mi "krótko". Wszystko to składa się na tło pewnej refleksji socjologiczno-psychologicznej: nie tracąc na kobiecości, jestem traktowana poważniej w męskim świecie. Wystarczyło obciąć włosy. Punkt dla mnie? 

czwartek, 6 września 2012

piórnik

Będąc dzieckiem uwielbiałam temperować kredki i rozpoczynać nowe zeszyty. Sama nie wiem czemu. Czy miało to rozpoczynać jakiś mały etap w moim małym życiu? Aż mnie ściskało w dołku na myśl o zapisywaniu pierwszej czystej kartki oraz dźwięku temperówki. Do tej pory lubię patrzeć na ostre, spiczaste końce ołówków wystające z pojemnika na biurku. Za czasów mojego dzieciństwa, przedmiotem, który stanowił zarówno szkolny symbol zamożności jak i manifest kreatywności, był piórnik. Pamiętam mój pierwszy; drewniane cudo ala mieszkanie Plastusia, na który naklejałam nalepki zdobyte na podwórkowych wymnianach (zjawisko obecnie nieobecne). Zalany atramentem z pióra wiecznego (również rzadkość) zniknął w otchłani śmietnika. Lata 90-te zaowocowały pierwszymi cudami produkcji na-pewno-nie-rodzimej; plastikowe dwu-komorowe piórniki z "wyposażeniem", które obejmowało zestaw flamastrów, długopis kulkowy, ołówek, gumkę do mazania z malunkiem, którą szkoda było używać, temperówkę oraz miejsce na wyeksponowanie planu lekcji, ewentualnie zdjęcia idola lub twórczość własną. Skąd o tym? Odnoszę wrażenie, że dziś uczniowie, dzieci, młodzież nie przywiązują wagi do oprawy piśmienniczej procesu notowania, uczenia się. Wszystko upchane, ściśnięte w pseudo-piórniko-kosmetyczce, w którym szukając komórki lub lusterka, przypadkowo można znaleźć coś do pisania. Coś, co kiedyś mówiło otoczeniu, że tata jest w Stanach i śle paczki lub mama ma znajomości w składnicy harcerskiej, obecnie jest przedmiotem koniecznym wyłącznie ze względu na niechęć przeszukiwania torby lub plecaka. W dzisiejszych czasach drobiazgi nie mają znaczenia.

ciężarna w kolejce

Cztery lata temu. Lato. Żar lał się z nieba niemiłosiernie. Stałam na poczcie, w kolejce, chciałam odebrać plakat z Audrey Hepburn, o którym zawsze marzyłam. Ten z Audrey, stojącą  przed wystawą sklepową Tiffany's, w sukni Givenchy, w kultowych okularach Ray Ban, trzymającą kubek kawy i bułkę w papierowej torebce. A więc stałam w kolejce, ze mną na oko kilkanaście osób. Uśredniony obraz społeczeństwa: znudzony nastolatek, którego rodzice wysłali zapłacić rachunki; zaniedbana kobieta w średnim wieku w zbyt obcisłej sukience ukazującej obfity biust oraz równie obfity brzuch; starszego pana z saszetką, z której nie mógł wydobyc portfela. Popatrzyłam na swój duży jak na siódmy miesiąc brzuch. Dziecko się poruszyło. Nie podobał jej się zapach, bezruch, moje poirytowanie. Kobieta w średnim wieku patrzyła na mnie, mam wrażenie, z lekkim obrzydzeniem. Że niby co? Pewnie samotna, pewnie nieplanowane, chciała to ma. Wszedł pijaczek, spojrzał na mój brzuch, poprowadził mnie za łokieć do okienka, mamrocząc pod nosem coś o ciężarnych i ich prawach. Reszta milczała, bali się pijaka. Ciężarną przeklęli. 

wtorek, 4 września 2012

starsza pani musi odejść


Muszę zapuścić brodę i wąsy, zmienić szpilki na trumniaki i kupić stary bujany fotel, na którym mogłabym bujać się, cuchnąc naftaliną i rozmyślając jak to było za moich czasów. Jestem nauczycielem (specjalnie nie użyłam formy „nauczycielka,“ z którym mam złe skojarzenia) i cały ten wstęp ma na celu wyrazić moje oburzenie, nasilające się z początkiem każdego roku szkolnego. Wiem, że młodzi ludzie, młode kobiety zwłaszcza, są na czasie jeśli chodzi o trendy oraz tendencje, czytują blogi, odwiedzają strony szafiarek, polskich i zagranicznych, nałogowo odwiedzają najmodniejsze sieciówki, kupując, inspirując się oraz zwyczajnie „ciesząc oko.“ Młodzież doskonale wie, co jest modne, co z czym łączyć, a co nie; znają nazwiska, które należy znać i marki, które należy rozpoznawać (o czym świadczy fakt, jak zareagowali/ły na moją nową torebkę znanej francuskiej marki.) A więc widuję obecnie „looki“ zgodne z obowiązującymi trendami: szerokie podkoszulki, szorty, legginsy (nadal), duże torby, kopertówki typu „oversize“, marynarki z podwiniętymi rękawami, poncza; był okres (modowej) fascynacji kolorami fluorescencyjnymi; obecnie wróciły beże, brązy i fiolety; czerń natomiast rządzi nieprzerwanie. Można dostrzec zielone lub żółte paznokcie, czarną kreskę na powiece, kalifornijski balejaż, tatuaż na szyi, wielkie pierścienie, równie wielkie bransoletki, kółka, charmsy; tweed, jeans, skóra, cekiny (!), jedwabie, koronki,  panterki, paski, kwiaty. Pret-a-porter spóźnione o pół roku, jednak imponująco konsekwentne i spójne. Z uśmiechem na twarzy obserwuję ten osobliwy pokaz mody na szkolnych korytarzach, z uznaniem kiwam głową przy każdej lepszej stylizacji, podziwiam inwencję i, bywa, odwagę.
Obecnie, młodzież wyraża siebie nie tylko, jak to bywało w przeszłości, modnymi ciuchami, ale również umiejętnością ich ciekawego zestawienia, ukazując czasami niebywały talent oraz bystre oko w kreowaniu trendów. Oczywiście większość szkolnych „fashionistas“ kupując ubrania w popularnych wśród młodzieży sieciówkach, uparcie dążąc do bycia modnym, kopiują „lookbooki“ i kończą wyglądając jak co drugi nastolatek na ulicy. Trafiają się jednak perełki, które nie tylko potrafią ukazać światowe (a nie lokalne) trendy, ale nie utracić kiełkującego, własnego stylu oraz przemycić elementy własnej osobowości, wyrazić fascynacje modą. Pracuję w tzw. „dobrym liceum,“ a przez to rozumiem fakt, iż nikt niczym we mnie nie rzuca (i vice versa), nie obraża, nie szykanuje (i vice versa); młodzież, ogólnie rzecz ujmując, jest ułożona i zwyczajnie sympatyczna. Z dużą ciekawością obserwuję ten swoisty trendsetting, zastanawiając się razem z większością komentatorów mody czy to kreatorzy i projektanci inspirują się ulicą czy ulica czerpie natchnienie oglądając pokazy znanych marek. Skąd zatem oburzenie zaznaczone na wstępie? Otóż jedna kwestia budzi we mnie „belferkę“ (termin równie mocno przeze mnie znienawidzony co „nauczycielka“), a mianowicie umiejetność, której młodzi ludzie albo nie nabyli, utracili lub konsekwentnie ignorują. Mowa tu o zdolności dostosowania ubioru (a co za tym idzie fryzury i w przypadku pań, makijażu) do sytuacji, okoliczności, czyli tzw. dress code na wczesnym etapie. Tu pojawia się zgrzyt; a więc mamy szorty na rozpoczęciu roku szkolnego, pareo na zakończenie, różowa pomadka i brokatowy manicure na dłoniach przewodniczącej szkoły dziarsko dzierżącej mikrofon, porażając blaskiem pierwsze rzędy w dniu uroczystości państwowych, japonki (!) na egzaminie maturalnym oraz wszelkiego rodzaju przeźroczystości, dekolty, kontrowersyjne długości oraz szokujące dodatki. Dodam, że chyba nikt tak jak ja, nie jest ambasadorem młodzieży w kwestii kreatywności ubioru oraz wyrażania siebie poprzez wygląd i jeśli jest to jedyna forma buntu młodzieńczego, to powinniśmy być szczęśliwi. Kłuje mnie jednak w oczy dziewczyna w zielonych legginsach oraz różowej marynarce w pierwszym rzędzie na apelu listopadowym czy artystycznie podarte kabaretki i fedora na głowie w dniu 3 maja. Kryteria „time&place,“ z którymi młodzi ludzie wydają się być na bakier spędzają mi sen z powiek, bo o ile kreatywność ma dla mnie ogromne znaczenie, jako pedagogowi żal mi młodego człowieka, który w przyszłości nie dostanie pracy po rozmowie kwalifikacyjnej, na którą przyszedł w sandałach czy przyszłej kobiety interesu, która zbyt wydekoltowaną bluzką została zaszufladkowana jako...
I stąd moje wywody „starszej pani,“ stojącej na korytarzu, z podziwem przyglądającej się uczennicy w niesamowitych botkach z kożuszkiem, w stylu Burberry Prorsum. 

aj lajk ju


Kupowanie ‘lajków.’ Podobno coraz bardziej rozpowszechnione zjawisko w internecie, jest kolejnym dowodem na to jak zepsutym światem jest świat wirtualny, gdzie można wszystko. Przez wszystko mam na myśly wszystko. Mimo faktu, iż jestem ‘internet-friendly’ i jest to medium, z którego korzystam najczęściej, nie rozumiem i chyba nigdy nie zrozumiem jak można nie korzystać z wszystkich zalet sieci takich jak przegenialne strony internetowe, dzięki którym można zobaczyć świat (i jego zakątki, których prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy), poznac fascynujących ludzi, poczytać o ich życiu, sukcesach, osiągnięciach, radach, doświadczeniach, sprawdzić odpowiedzi na wszelkie pytania (jak podlewać storczyka? Jak przeżyć bunt dwulatka? Co zrobić gdy uciera but? Jak przygotować idealny creme brulee? Etc.) i generalnie (bleh, nie cierpię tego słowa) mieć okno na świat w jego całej okazałości.

paradoks


Ostatnio czytałam, że najbardziej znerwicowaną i zestresowaną grupą w społeczeństwie (trudną do określenia) są kierowcy. I nie chodzi tu wyłącznie o grupę zawodową, tj kierowców zawodowych. Osoby kierujące narażone potencjalnie na uszkodzenie mienia lub, co gorsza, ciała swego, rodziny, znajomych czy też obcych kierujących, gotowe są podobno do czynów, o słowach nie wspominając, o których w sytuacji bez kierownicy w dłoniach nawet nie pomyśleliby. Przykład? ‘Spieprzaj Krowo’ wykrzyknięte ostatnio zza szyby wiekowego Forda Escorta do wysokiej, smukłej blondynki na pasach. 

zakupy zakupy

Niecałe 2% Polaków deklaruje, że chodzi na zakupy w niedziele. Pauza na śmiech. Pytanie: po co przeprowadzać te wszystkie ankiety, sondaże i zwyczajne przepytywanki na ulicach, skoro jedyne, co otrzymujemy to durna cyfra, która bardziej nam mówi o naszym kołtuństwie i zakłamaniu niż rzeczywiście wskazuje pewną prawidłowość? Osobiście chodzę do sklepów w niedzielę, może nie na typowe zakupy, ale nie ma niedzieli, żebym nie zrobiła rundki po galerii, supermarkecie czy domie towarowym. A to pietruszki nie ma, a to oczko w ostatniej rajstopie, a to zwyczajna chęć kupna kiecki. Co u licha z nami? Nie łgać! Statystyczny Polak potem głupieje! 

Prawdziwi mężczyźni płaczą


Do D. po tym, jak wzruszył się w trakcie programu o szpitalach dla dzieci z nowotworem,
-kochanie, a co to za łzy?
- a, takie tam...

blog


Prowadzenie bloga to obecnie bardzo modne zajęcie. Każda szanująca siebie i ‘fanów’ gwiazda/osoba publiczna ma/miała bloga, na którym można przeczytać o najnowszej trasie koncertowej/spektaklu/wydanej płycie/przyznanej platynie, ale również o obecnej ciąży/zerwaniu/rozstaniu/rozwodzie/poronieniu/ostatnio pobitym papparazzi/planowanym ślubie/odwołanym ślubie. Można gryźć z nerwów paznokcie nad następnym „etapem w życiu” w który ktoś wkracza, wkroczył lub który zakańcza nową fryzurą, tatuażem, podróżą do Indii, adopcją chłopca z Afryki. Blogi to pamiętniki pisane dla potrzeb mas żądnych sensacji, nowinek, rozmyślań/przemyśleń gwiazd.
Ciekawym poniekąd fenomenem są blogi nastoletnich (i nie tylko) początkujących/zaawansowanych anorektyczek. Setki skrzywionych nastolatek wyłuszcza potencjalnym czytającym jak oszukać głód, przetrwać dobę o jabłku lub pieczywie Wasa, jak karać się za niekonsekwencję, jak liczyć kalorie, jak szukać inspiracji w fotografiach wychudzonych celebrities. Strony pięknie „opakowane”, różowe lub czarne, ze zdjęciami, listami, przykazaniami, forami. Łatwo znaleźć, wejść, zainspirować się, zarazić głupotą... 

sobota, 1 września 2012

miłość


Czytam to, co tu napisałam i mam wrażenie, że jeśli ktokolwiek to kiedyś przeczyta, to, bankowo, odniesie wrażenie, iż ma do czynienia z zakochaną w sobie, przeintelektualizowaną, próżną, snobistyczną osobą. D. powiedział mi kiedyś, że lubi fakt, iż lubię siebie. Mówił, że to miła odmiana po wiecznie narzekających, zakompleksionych, niepewnych niczego i nikogo kobiet. A i u D. ujawniła się jego miłość własna. I tak żyjemy sobie kochając siebie samych i siebie nawzajem.

dieta


Każda kobieta się odchudza. Od kiedy pamiętam wszystkie znajome były na diecie. Albo udawały, że są. Albo zostawały wegetariankami, bo to pomaga. Dieta bezmięsna. Dieta bezglutenowa. Dieta cud. Dieta miód. Liczenie kalorii. Zamawianie sałatek w restauracjach. Zero sportu (!) Płaski brzuch celem życia. Dieta wróg. Raz się odchudzałam. Skutecznie. Niewielkim problemem okazało się zrzucić 10 kilogramów w 3 miesiące. Imponujące. Niezdrowe. Nieciekawe. Nieatrakcyjne. W zagłębieniach obojczyka mogłam chować monety. Śmiechem mogłabym zabić modelki wszem i wobec głoszące jak to uwielbiają hamburgery i pizzę, gardzą sportem, a na co dzień nie uznają tuszu do rzęst i podkładu. Dieta papierosowo-stresowa. A nastolatki to kupują. 

pisarka-pisareczka


Napiszę książkę. Albo zbiór opowiadań. Felietonów. Myśli. Zawsze miałam kłopot z określeniem formy. Byleby coś dobrego. Coś, co sama kupiłabym, czytałabym, w czym zaginałabym rogi i zakreślała fragmenty. Trudne. Ambitne. Czasochłonne. Ale jednak wyzwanie. Przeczyta rodzina, znajomi, przyjaciele i wrogowie. Będą mówić, dyskutować, recenzować, kpić, śmiać się, myśleć. Ale kupią. Może zarobię na ten super ekspres do kawy. I zrobią ze mną wywiad. A potem sesja dla kolorowego pisma. I wieczór u Kuby Wojewódzkiego. 

inna książka


Od dłuższego czasu dostaję zaproszenia na wernisaże tutejszej galerii. Chodzę, bo lubię popatrzeć na coś, co nie ma praktycznego zastosowania, co ktoś stworzył dla potrzeb czysto estetyczno-artystycznych. Takie oderwanie od „zjadania chleba” i innych czynności nastawionych na efekt zbożny, owocny, na funkcjonalność. Każde zaproszenie to obietnica czegoś innego, tajemniczego, a same zaproszenia gwarantują (czasami na wyrost) oryginalność projektu. Ostatnio jednak, zaproszenie, które miałam zaszczyt otrzymać zaskoczyło nie tyle proponowaną wystawą ile wstępem, jak się domyślam, osoby odpowiedzialnej za przedsięwzięcie.

„Inna książka”

Książki Grafowskiej to nie są książki, bo nie można ich czytać. I one nadają się tylko do oglądania, a kiedy już je oglądam, przychodzą mi na myśl wszystkie domowe biblioteki, w których książki porządkuje się według kolorów okładek i wysokości grzbietów. Ustawia się je na regałach, a tam stają się tylko przedmiotem, który należy systematycznie odkurzać, albo stają się kłopotem, kiedy trzeba wyremontować mieszkanie.

Marta Mizuro

Nie znam autorki tekstu, ale podpisuję się pod tym po tysiąckroć. 

a komu


Jakby mnie ktoś zapytał, o czym piszę, to nie wiedziałabym co odpowiedzieć. O życiu. E, tam.  O mnie samej. Narcyzm. O miłości. Nieprawda. Tak w sumie, to siedzę sobie przy komputerze i rozmawiam ze sobą. Albo lepiej, myślę. A to popatrzę za okno i coś przyjdzie do głowy. A to przypomni się jakaś sytuacja z pracy czy kolejki po chleb. Albo spojrzę na zdjęcie, plakat, obraz. Czasem pobuszuję po Internecie. Coś mnie kopnie w tyłek i już pół strony zapisane. A po co? A na co? A komu? A mnie. Co bym miała co poczytać na starość.

buty&książki


Książki są jak buty. Potrafią wiele powiedzieć o właścicielu. Kiedy spotykam osobę po raz pierwszy, nie mogę oprzeć się pokusie spojrzenia na buty nowopoznanej/go. Czy pasują do reszty stroju? Czy są brudne? Znoszone? Przesadnie wypolerowane? Niemodne? Niedobrane? Zwyczajnie brzydkie? No i później. Czy pasują do zainteresowań właściciela, jego osobowości, charakteru, usposobienia, poglądów? Buty to wyrocznia. Podobnie jest z książkami. Kiedy odwiedzam kogoś po raz pierwszy, przyglądam się uważnie regałom z książkami. Książki powiedzą mi, czym zajmuje się domownik lub domownicy; czym się interesują, jaki mają temperament (!), co w nich siedzi. Oczywiście bywa, że moje wnioski okazują się błędne lub raczej nie całkiem prawdziwe, lecz gdyby obliczył „trafność dedukcyjną” okazałoby się, że moja teoria jest całkiem całkiem. Buty i książki.

baba


„Baby’ to paskudy. Wiem, jakiej ilości „bab” się narażam. Zdaję sobie również sprawę ile ironicznych uśmiechów wywołałam na twarzach „chłopów”. Ma rację, pomyśleliby. Głupia, czy co, zapytałyby. A to zwyczajnie trafna uwaga poparta i poprzedzona wnikliwymi obserwacjami zarówno w pracy jak i w sytuacjach sklepowo-usługowych. „Chłopy” wspierają się i pomagają sobie i jeśli pojawi się element rywalizacji, to na pewno zdrowej i konstruktywnej. U „bab” przeradza się to w zapasy błotne, oczywiście w znaczeniu metaforycznym. Przykład: kobieta nie dostała posady specjalistki ds. public relations, ponieważ jej potencjany szef dowiedział się, że spała z jego architektem. No cóż, gdyby była facetem, nie dość, że dostałaby posadę, ale potencjalny szef poklepałby ją po ramieniu, puścił porozumiewawcze oko i zaproponował drinka. Brzmi tendencyjnie? Feministycznie? I dobrze. Ja nie dostałam posady młodego dziennikarza, ponieważ miałam pomalowane usta, a mój potencjalny szef uważał to za przejaw „wypincygowania.” A przekazała to mojej znajomej sekretarka owego szefa, która podobno wyglądała na zatwardziałego wroga szminek, lakierów do paznokci, o tuszu do rzęs nie wspominając. „Baba”. Co tu dużo gadać.

www

Co tu robić? Niebo szare i ociężałe. Ja zasmarkana i zakaszlana i obolała. Mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Poszłabym gdzieś i jednocześnie nigdzie nie wychodziłabym. Snuję się po mieszkaniu i nie wiem czy pisać czy czytać czy pooglądać coś czy płakać czy tęsknić. Robię więc wszystko po trochu. Marzę, by zobaczyć Nowy Jork jesienią. Central Park pokryty bordowo-żółto-brązowa warstwą liści. Ludzi ubranych w rzeczy z Gap’a czy Bloomingdale’a z kawą Starbucks w ręku. Pisarzy z laptopami w kawiarniach, aktorów pędzących na Broadway na próbę, modne mamy z modnymi dziećmi w modnych wózkach. Zobaczyć Fifth Avenue, Upper East Side, Greenwich, Staten Island, dzielnice finansowe i odzieżowe. Buszuję po internecie, szukam zdjęć, opowieści, reprodukcji, artykułów. Bóg zapłać za www, ktoś sprawił, że życie człowieka uziemionego w mieszkaniu nie jest aż tak nudne. A więc siedzę i siedzę i marzę, aż zaczynają mnie boleć oczy i musze ściągnąć okulary. Robię więc kawę i czytam nową Tokarczuk.

moja ukochana


Diane Ackerman jest doktorem nauk humanistycznych i autorką trzech zbiorków poezji. Ta cudowna pisarka łączy analityczny i pragmatyczny pogląd na świat z kobiecą wrażliwością i niebywałą subtelnością. Jej książka „Historia Naturalna Zmysłów” to perła wśród moich zbiorów. Polowałam na nią od dłuższego czasu i końcu udało mi się ją dostać z małą pomocą D. oraz Internetu: jakiś krakowski antykwariat miał jeden egzemplarz w całkiem niezłym stanie. Sama okładka wygląda nietuzinkowo. Jest złotawa (specjalnie nie pisze złota) z reprodukcją cyklu tkanin z XV w. „Dama z jednorożcem” z Musee de Hermes et de Cluny w Paryżu. Książka to opis działania ludzkich zmysłów oraz wpływ świata na zmysły. Fascynująca i zaskakująca lektura. Powypisywałam mnóstwo cytatów z tej książki i nie mogę się ich naczytać.
„Najbardziej seksowną częścią organizmu i najlepszym afrodyzjakiem na świecie jest nasza wyobraźnia”


„Tą wielką sprawą, prawie romansem z życiem, jest żyć w sposób tak urozmaicony, jak tylko można. Swoją ciekawość należy pielęgnować jak ognistego konia pełnej krwi – dosiąść go i galopować.”

„Cały problem, ale też i wyrafinowana przyjemność miłości to szukanie sposobów, aby uczynić każdy dzień świeżą przygodą ze swoim partnerem.”

Autorka wyjaśnia, dlaczego niebo jest niebieskie, objaśnia magię pocałunków oraz to, jak ważne jest dotykanie niemowlęcia. Niesamowita. Magiczna. 

lekkie łatwe i przyjemne

Lubię Gretkowską. Lubię Jandę. Lubię współczesne dramaty, oczytane harleqino-pisarki. Anegdoty ubrane w wyszukane słowa. Opowiadanie o szmince czy tuszu do rzęs napisane tak, że nie można przestać potakiwać. Czy wszystko, co łatwo się czyta to grafomania? Czy to, przy czym każdy zasypia, a zasypiając myli przyjemność zasypiania z przyjemnością czytania, to wyszukana literatura? Czy wszystko, co trudno przychodzi musi być wartościowe? Czy po prostu doceniamy trud włożony w dotrwanie do końca i mylimy efekt z prawdą? Przyjemność nie przekreśla myślenia! Przyjemne czytanie górą!

wniosek

W życiu tak samo łatwo można złamać nogę jak serce. Noga łamie się zawsze przed: balem, wielkim wyjściem, wielka randką, małą randką z wielkimi oczekiwaniami, wyjazdem, spotkaniem, czymś ważnym lub czymś nieważnym, co okazało się ważne. Noga więzi w dusznym domu, gdzie uwięziony tkwi bez uśmiechu (makijażu) i z upiorną fryzurą. Chce być odwiedzany, lecz gdy odwiedzany bywa, bywa nieznośny. Złamane serce jest mniej zauważalne, co nie znaczy mniej odczuwalne. Złamane serce objawia się smutnymi oczami, zgarbionymi ramionami i gotowością do niekontrolowanego wybuchu płaczu, złości, wyrzutów. Nie ma większego paradoksu od pękniętego serca. Samo słowo „pęknięte” kojarzy się z czymś twardym, szklanym, czymś, co pęka, a paradoksalnie Ci z pękniętymi sercami odznaczają się miękkimi organami. Żadnych wniosków. Chyba tylko taki, że czasami kawał mięśnia i kończyna rządzą naszym życiem.
 

terapia


Życie składa się z przyjemności i tych małych, wrednych momentów, które potrafią Ci na długo popsuć humor. Kiedy przysłowiowy Iksiński/ska ma tydzień pełen pochwał, chwał, podwyżek, seksu, pysznych obiadów, nie-uciekających autobusów, nie-łamiących się obcasów, nie- gasnących aut, zdaje się on/ona nie zauważać, a co najważniejsze nie doceniać tego, że w danym tygodniu nic się, ujmując rzecz po prostu i po sztubacku, nie spieprzyło. Cóż, tygodnie idealne mają to do siebie, że w momencie, w którym uda nam się dostrzec, że jest idealnie, idealnie być przestaje. Magia słodkiej nieświadomości nie jest już tak słodka po tym jak mała, aczkolwiek dostatecznie upierdliwa sprawa da o sobie znać, uświadamiając nas jednocześnie, że właśnie doświadczyliśmy tygodnia prawie-doskonałego. I koło się zamyka. Powyższy tekst jest podsumowaniem tygodnia wręcz-beznadziejnego. Terapia uskuteczniona.

cóż

Uśmierciłam mojego psa. Uśpiłam go. Osiwiałam z dnia na dzień. Wewnętrznie. Mam stare pomarszczone serce, pokryte siwymi włosami. Kto powiedział, że psy nie mają dusz, ten głupiec. Mają. I to większe od ludzkich, bo kochają, ufają i szanują bezwarunkowo. Bez względu na wszystko. Robert Benchley powiedział, że pies może nauczyć małego chłopca wierności, wytrwałości, oraz tego, żeby przed snem zakręcić się trzy razy miejscu. Andrew A. Rooney powiedział, że przeciętny pies jest przyjemniejszym człowiekiem od przeciętnego człowieka. A jakiś anonimowy człek napisał, że pies jest twoim przyjacielem, partnerem, obrońcą, twoim psem. Jesteś jego życiem, miłością, przewodnikiem. Będzie twój, wierny i oddany do ostatniego uderzenia serca. Winien mu jesteś zasłużyć na to oddanie. Te wszystkie mądrości trzymają mnie przy zdrowych zmysłach, po tym jak przytaknęłam na ulżenie psu. A teraz nie mogę przestać myśleć o tym, że mógłby jeszcze być. Wszyscy dookoła przekonują mnie o tym, jak rozsądnie, mądrze i dobrze postąpiłam, a ja po prostu chce by był. Postąpiłam najgorzej, jak mogłam postąpić; byłam przy jego śmierci. Zdecydowałam o niej. Przez jedną sekundę byłam bogiem. A teraz, przez to, moje sumienie obdziera mnie ze skóry. I to ciągłe uczucie w przełyku. Jakby poczucie winy owijało się wokół tchawicy. Czy kochamy sercem, mózgiem, czy duszą? Jeśli sercem, to wytłumaczyłoby ten okropny ból w klatce piersiowej za każdym razem, kiedy wspomnę jak bardzo się wyrywał u weterynarza. Jeśli mózgiem, to czy głupi kochają tak samo jak mądrzy? A jeśli duszą, to, dlaczego bywa, że zakochany człowiek bywa bezduszny? Kocham całą sobą. Nawet małym palcem u nogi. Nawet takie moje małe stworzonko, które żyło trzynaście lat i spało przez te trzynaście lat w nogach mojego łóżka. Jeśli w niebie nie ma psów, to chcę pójść tam, gdzie po śmierci idą one.

jadalny muchomor


Pamiętam jej dotyk. Zawsze ciepły. Grube, miękkie dłonie z długimi, ostrymi jak brzytwa paznokciami. Pamiętam ten dotyk z dzieciństwa kiedy dawała mi klapsa, kiedy mocno mnie przytulała; patrzyłam wtedy jak wszystkie pierścionki mocno siedzą na grubych, spuchniętych palcach. Spała w tych pierścionkach, może dlatego tak niemiłosiernie wrzynały jej się w palce. Krew pulsowała w dłoniach. Czasami wydawało się, że wszystka krew dudni w pulchnych opuszkach. Dlatego jej dłonie były zawsze tak ciepłe. Od kiedy pamiętam myła mi głowę, wszędzie rozpoznałabym ten dotyk. Nie była delikatna. Jej ruchy były zdecydowane, szybkie, ale kojące, uspokajające, przyjemne. Kiedy coś opowiada jej ręce to czysta historia ruchów. Jej ręce to szorstkie, wręcz męskie gesty. Nieprzewidywalna, energiczna, nerwowa. Jadalny muchomor. Moja mama.