wtorek, 10 grudnia 2013

grudniowe przeglądanie fotografii

Zawsze zastanawiam się na ilu zdjęciach obcokrajowców jestem. Ilu ludzi ma mnie w komputerze, ilu mnie usunęło, wyretuszowało, zniekształciło lub wycięło? W ile historii, anegdot się wpisałam? Ej, patrzcie na tę tutaj! Ale wygląda, ale ma minę, bohaterka drugiego planu! Kto mnie zauważa i czy w ogóle? Czy mój łokieć, stopa lub pół twarzy, na czyimś zdjęciu, które zamieszkało gdzieś tam, daleko ma znaczenie? Czy jest elementem układanki ludzkiej? Cóż, według koncepcji "sześciu stopni oddalenia" niedaleko mi zarówno do pana, który stoi z żoną i dziećmi na schodach przy Sacre Coeur na zdjęciu z wakacji jak i do Baracka Obamy... Tak poważnie to zastanawiają mnie te dziesiątki, setki, tysiące zdjęć, gdzie przez lata stałam się poniekąd elementem wspomnień ludzi, których nie znam, mając jednocześnie wrażenie, że stanowiąc wyłącznie marne tło, wypełniam lukę w układance. Zawsze analizuję kto jest na fotografiach, które zrobiłam, zawsze mam teorie, założenia, historie dopowiedziane do scenek, które załapały się i zostały uwiecznione na obrazie. Co ciekawe, często, najczęściej, są to ludzie, pary lub całe rodziny, które już wcześniej przykuły moją uwagę, a jako, że zarówno ja jak i D. uwielbiamy razem obserwować ludzi, komentować sytuacje, wymyślać historyjki, kuriozalnym okazuje się być fakt nieświadomego lub podświadomego sfotografowania konkretnych ludzi. A więc mam na zdjęciu tę cudowną francuską rodzinę, o której tak rozmawialiśmy z D. siedząc na schodach na Montmartre. Ona, szczupła, lekko opalona Francuzka, ubrana w wygodne ubrania z naturalnych tkanin w neutralnych kolorach, z fantastyczną torebką Givenchy. On, wysoki, szpakowaty Francuz. Przy nich dwójka uroczych dzieciaków. Obserwowani przez nas, dziwnym trafem znaleźli się na kilku fotkach w moim komputerze. Chińczyk, który, naumyślnie lub nie, wkradł się w kadr obok D. podczas podziwiania Muru Chińskiego. Włoch, który dość natrętnie podrywał moją siostrę podczas naszego wspólnego pobytu we Włoszech. Pamiętam dobrze, byłam w piątym miesiącu ciąży. Na zdjęciu z Włoch jest również wyluzowana para z knajpki na dachu La Rinascente. Ona w sukience wielkości i wyglądzie podkoszulki, za to w cenie futra, biżuterią oraz torebką wartą tyle, co niewielkie aczkolwiek nowe auto. On, raczej nie Włoch, dość blady, równie dobrze ubrany, wyraźnie zainteresowany rozmówczynią. Kelner z knajpki jest na kolejnym zdjęciu. Przeglądając je, wybierając do ramek, tapet w telefonach, zastanawiam się gdzie są ci wszyscy ludzie, co robią, czy moment zapisany cyfrowo na nośnikach w moim domu ma dla nich znaczenie, czy go pamiętają, czy kojarzy się z czymś pozytywnym, radosnym, czy chcą o nim zapomnieć, wymazać z pamięci. Rozpamiętane drobiazgi, z pozoru nieważne odżywają i tworzą piękne historie wspominane na sam koniec tej największej, najważniejszej...

czwartek, 7 listopada 2013

pewnego dnia w piekarni...

Jeden z wietrznych, szarych, cudownie depresyjnych listopadowych dni. Wracam z pracy z małą Z., którą po drodze odebrałam z przedszkola. Mała śpiewa podskakując, a ja staram się iść prosto,  obciążona dwoma kilogramami ziemniaków oraz zasłonięta włosami, którymi wiatr targa we wszystkie możliwe strony. Kupię te pyszne bułki cynamonowe - myślę - więc wchodzę do sprawdzonej piekarnio-cukierni "na dzielnicy". Ups, kolejka. Cóż, postoję. Warto. Mała Z. przygląda się bezom, ładnie wyeksponowanym w witrynce. No tak, do słodyczy nigdy nie trzeba było jej namawiać. A więc stoję i grzebię w torebce, w poszukiwaniu drobnych na bułki i chcąc nie chcąc, słyszę rozmowę (wymianę zdań) dwóch rosłych nastolatków. Jeden z nich, przeskakując z nogi na nogę wykrzykuje coś do drugiego, większego, opartego nonszalancko o stolik w roku cukierni. Dokładnie to robił, wykrzykiwał. Przeklinał przy tym obficie, otulając każde słowo siarczystym "k...a". Odezwę się - myślę - powiem, że nie życzyłabym sobie, aby moje dziecko słuchało łaciny podwórkowej, w jej najgorszym wydaniu. Ba, sama nie mam ochoty słuchać jak to jakiś ktoś, barwnie określony jako "ch...j" zrobił coś, co było "k............o" pedalskie, pedofilskie nawet (przypuszczam, że ów młodzieniec należy, niestety, do dużej części społeczeństwa, która stawia znak równości pomiędzy wspomnianymi, równie pejoratywnymi, pojęciami). W momencie, kiedy tłumię w sobie głos rozsądku, podpowiadający mi, że jak się odezwę to dostanę "po gębie" jak tylko wyjdę ze sklepu, a że stracę komórkę to na pewno, postanawiam grzecznie poprosić o zaprzestanie "rzucania mięsem" tudzież zniżenie głosu, gdyż, po pierwsze nie chciałabym, aby moja pięcioletnia córka używała podobnego słownictwa, po drugie, jeśli już ma używać (o zgrozo) to może jako dorosła kobieta, w chwili ewidentnego, usprawiedliwionego i uzasadnionego zdenerwowania (o zgroza po raz drugi). I kiedy już otwieram usta, młody w kolejce zaczyna kupować. Wróć. Wręcza ekspedientce karteczkę z listą...4 chleby krojone, 10 bułek zwykłych, 4 słodkie - z trudem odczytuje sprzedawczyni. Młodzieniec nie przestaje rozmawiać z kolegą, który "rży" z każdego zdania, z każdej "anegdoty". W końcu kupujący wchodzi  z panią sprzedającą w dyskusję dotyczącą bułek słodkich, po której to uzgadniają, że młody bierze "duetkę" złożoną z trzech (!) elementów. Milczę jednak. Uśmiecham się lekko. Ale tak inaczej. Smutno mi nawet trochę. Młody człowiek, o bliżej nieokreślonych zdolnościach, posiadający niezbadany potencjał, potrafił opowiedzieć najbardziej banalną sytuację mową "kwiecistą" jak pola wiosną, a nie zapamiętał TRZECH pozycji na liście zakupów do piekarni. Inaczej. Klął jak szewc lub/i grupa budowlańców na fajrancie (swoją droga nie wiedzieć czemu akurat te grupy zawodowe kojarzone są z przeklinaniem), zgrywał cwaniaka, i pewnie nim jest, zachowywał się pewnie, zuchwale, był widocznie zadowolony z widowiska, jakie przedstawił, a nie zapamiętał TRZECH pozycji na liście zakupów do piekarni... Nie powiem mu nic. Nie zwrócę uwagi. Czy wspomniałam, że zapomniał zabrać chleby...?

wtorek, 8 października 2013

keep smiling

Nie będę pisać o pedofilii w kościele, bo mdli mnie na samą myśl o tym, co dorosły, świadomy, "strzegący moralności" człowiek może zrobić dziecku. Nie chcę poruszać tematu godziny W, referendum, Hanny, Jarosława, Palikota i jego ruchu. Nie poruszę kwestii długu publicznego, oświeconych i rewolucyjnych komentarzy oraz zaleceń papieża. Nie będę analizować statystyk aborcyjnych, niżu demograficznego, niekompetencji urzędników oraz policji, wypadków drogowych i braku ścieżek rowerowych. Dziś chcę się skupić na Noblu z fizyki, Nike dla Joanny Bator, prawie dwudziestu stopniach Celsjusza na zewnątrz. Chcę cieszyć się spacerem po pracy, cichą lekturą po obiedzie, babim latem na twarzy mojej córki. Chciałabym, aby moja koleżanka przestała w końcu narzekać na pracę, poranne wstawanie i bezsens praktycznie wszystkiego wokół. Chciałabym, aby ludzie nie smucili się z powodu pochmurnych i mglistych poranków, bo taki to urok jesieni i basta. Chciałabym wiedzieć dlaczego nie cieszą się na widok jarzębiny, kałuży i parasoli na ulicy. Nie znoszę narzekania, w którym praktycznie osiągnęliśmy mistrzostwo. Nie potrafimy dostrzec nic pozytywnego w pracy, życiu prywatnym, pogodzie, która swoją drogą nigdy nam nie dogodzi. Celownik ustawiony jest na punkty złe, negatywne, bolące. Masochizm polski nie zna granic. Jak nie mamy problemu, to go sobie znajdziemy. Zawsze jest źle, a może być i gorzej niż źle. Zawsze boli, jak nie fizycznie to mentalnie, bo intelektualnie to na bank. Bez przerwy szukamy winnych, bo kogoś ukarać trzeba. Nie przestajemy wylewać żali, bo wypada mieć problemy. Człowiek szczęśliwy, uśmiechnięty, nie daj Boże bez obaw prezentujący swoje zadowolenie z życia, to ktoś podejrzany, dziwny. Owszem, nie można uśmiechać się dwadzieścia cztery na dobę, bo zaczną boleć mięśnie twarzy, ale do cholery, mentalność mentalnością, czasami brakuje mi oklepanego, amerykańskiego "keep smiling".

wtorek, 6 sierpnia 2013

Francuzki nie tyją

Francuzki nie tyją to nie tylko fantastyczna książka Mireille Guiliano, to fakt. Nie dość, że jedzą wszystko, wliczając masło, bagietki, pain au chocolat, croissanty, makaroniki, eklery, napoleonki, piją szampana, litry wina, to na dodatek mają tę przepyszną "kranówę", która smakuje jak Evian. Sekretem nie jest, iż sekret leży...w licznych, aczkolwiek małych porcjach. Podczas, gdy my, w swojej kulinarnej kulturze, przyzwyczajeni jesteśmy do michy zupy i przysłowiowego schabowego wielkości dłoni w towarzystwie kartofli i surówki, tam standardem jest sałatka...wielkości kobiecej pięści, po której zaproponowana jest nam tarta z serem i rukolą...wielkości kobiecego śródręcza oraz deser...wielkości pierścionka koktajlowego. Potencjalna kolacja może wyglądać podobnie, bez widocznych efektów ubocznych w postaci dodatkowych centymetrów oraz kilogramów. Dodajmy do tego, niestety, papierosy, i voila! Siedząc w pewnej przeuroczej, aczkolwiek nieco zatłoczonej restauracji, obserwowałam dwie starsze Francuzki, które swoją drogą stanowią odrębny fenomen kultury tego kraju, a które spotkały się w ów restauracji na kieliszek białego wina. Obie były typowymi przedstawicielkami starszego pokolenia wielkomiejskich kobiet, niesamowicie szczupłe, żeby nie powiedzieć chude, gdyż jedna z uporem maniaka poprawiała ramiączko od bluzki, które uporczywie spadało z jej nad wyraz chudzieńkiego barku, podczas gdy druga z wyrazem odrazy na twarzy odsunęła od siebie miniaturowe naczynko z chipsami ziemniaczanymi, podawanymi przez kelnera jako przekąska. Panie wyglądały jakby wróciły z urlopu z Biarritz, miały nienaganny manicure oraz...tonę zmarszczek. Gdzieś pomiędzy "chłonięciem" Paryża, rozmowami z D., odpowiadaniem na pytania małej Z., a zastanawianiem się nad recepturą niebiańsko smakującego sosu na moim łososiu, dojrzałam dyskretne logo Chloe na torebce jednej z pań. Prawdę powiedziawszy, żadna z nich nie epatowała metkami. Były ubrane dobrze, może i drogo, ale co ważniejsze, niezwykle gustownie i wygodnie. Chciało się na nie patrzeć, zadbane, radosne, młode duchem kobiety spotkały się na plotki/rozmowy o pracy/cokolwiek innego. W między czasie kelner przyniósł jedzenie i obie panie nie przerywając rozmów, zajęły się konsumpcją. Wychodząc z restauracji rzuciłam na nie okiem, chichocząc wpatrywały się w menu, podczas gdy kelner polecał desery. Chipsów nie jadły, bo pewnie niezdrowe... Cóż, Francuzki nie tyją.

poniedziałek, 15 lipca 2013

keep calm and buy a bag

Od zawsze kochałam torebki. Na jednym ze starych zdjęć, specjalnie wykonanych u profesjonalnego fotografa, stoję pośród członków mojej rodziny z małą czerwoną torebką, ledwo dopiętą z powodu poupychanych tam "niezbędnych" rzeczy. "Nie meści się" to fraza od dawna stanowiąca naszą rodzinną anegdotę oraz moja ksywa na całe życie. Byłam pulchnym, słodkim dzieckiem z gęstą, kręconą czupryną i twarzą jak księżyc w pełni. Na zdjęciach albo jem albo trzymam torebkę. Zdarzały się też fotografie, na których kogoś tłukę, ale to już inna historia. Wracając do torebek, to zostało mi tak do dziś. Oprócz oczywistej dla kobiet (oraz znikomej części mężczyzn) miłości do butów, pałam uczuciem do różnego rodzaju toreb, torebek, kopertówek, "listonoszek", kuferków. W jednej z komedii amerykańskich usłyszałam kiedyś jak jednego z bohaterów dziwi ekscytacja kobiet na widok ładnej torebki, bo przecież czymże jest owa torebka, : wrzucasz tam swoje szpargały i tyle. Gdzie tu filozofia? W kultowym "Seksie w wielkim mieście" pada stwierdzenie, że mimo pięknej kreacji, bez torebki, czujemy się nagie. Po prawdzie, torebki były kiedyś domeną mężczyzn, którzy nosili w swoich ówczesnych "torbach" pieniądze i broń. Z czasem również kobiety zaopatrzyły się ten niezbędnik, upiększając go i czyniąc elementem stroju, panowie zaś często rezygnowali z jego męskiego odpowiednika na rzecz wygodnych dla nich kieszeni. Podobno przeciętna kobieta posiada kilka torebek, odpowiednio dostosowanych do ubioru i okazji. Te z większym fiksum dyrdum na punkcie, bądź co bądź, przedmiotu mają ich nawet setki. Ja może do takich nie należę, ale do lekkiej obsesji się przyznaję. Jednocześnie deklaruję, iż moje uzależnienie nie szkodzi ani mi ani rodzinie, pomijając oczywiście kwestie finansowe. Zawartość potencjalnej torebki to osobna historia. Najczęściej można tam znaleźć bałagan, w którym każda właścicielka świetnie się odnajduje, a przynajmniej tak twierdzi. Istnieją też wyjątki z poukładanym "wnętrzem", gdzie wszystko ma swoje miejsce, a różnorodność ukrytych przedmiotów zaskoczyłaby niejednego mechanika samochodowego, ratownika medycznego, fryzjera, kucharza, kosmetyczkę. I tak jak mieszkanie wiele mówi o jego mieszkańcach tak i torebka dużo zdradza o jej właścicielce; gdzie pracuje, czy ma dzieci, czy dba o wygląd, czym się interesuje, co robi w wolnym czasie, czy prowadzi samochód, czy pali, czy jest chora czy jest sama... "To jest właśnie torebka i jak każda kobieta wie, można w niej trzymać wszystko: od butelki dla dziecka, przez czek za ochronę, po prezent dla nowej przyjaciółki. Cokolwiek znajdziesz w środku, jest tylko jedna rzecz, której możesz być pewien. Każda torebka mówi coś o kobiecie, do której należy, nawet jeśli ona sama nie zdaje sobie z tego sprawy." Alice Young, "Gotowe na wszystko". 

http://www.paski.info/historia-torebki/
http://www.e-vive.pl/historia-torebki,pl,278.html

poniedziałek, 17 czerwca 2013

akcja-reakcja

Czytając wywiad z Moniką Jaruzelską natknęłam się na ciekawe określenie, "desensybilizacja". Termin ów opisuje zjawisko swoistego uniewrażliwienia na bodźce, głównie negatywne. Projektantka, a ostatnimi czasy pisarka, opowiedziała jak radzi sobie z natarczywymi dziennikarzami, którzy systematycznie dręczą ją dzwoniąc 13 grudnia każdego roku z pytaniami o odczucia w związku z pamiętnym dniem. Nauczyła się, najprościej mówiąc "nie odczuwać", nauczyła się kolokwialnie mówiąc "znieczulicy" na agresywne, napastliwe komentarze i pytania, nie wykluczając jednocześnie momentu, kiedy przysłowiowa kropla przeleje czarę. Sam fenomen zaś, braku reakcji na negatywne sytuacje, komentarze, przytyki (nie mylić z konformizmem czy byciem popychadłem) powoduje nierzadko, efekt "jelenia na środku drogi" u potencjalnego agresora werbalnego. Postanowiłam sprawdzić jakie rezultaty przyniesie wykorzystanie wspomnianej strategii w życiu codziennym, a jak wiadomo, a co smutnym jest, Polacy narodem uszczypliwym są, miałam całkiem sporą ilość momentów do przetestowania. Cóż, jak się okazało, zwykły uśmiech lub nawet jego brak jako reakcja na tak zwaną "szpilę" wystarczył, aby dana osoba spuściła z tonu, ba, nawet stała się uprzejma i sympatyczna. Ci bardziej zgryźliwi próbowali nieco dłużej, po jakimś czasie jednak, nie wywoławszy zamierzonego efektu (który, oprócz poprawienia samopoczucia ewentualnego obrażającego, nigdy nie wiem czemu ma służyć) w pewien sposób "głupieją". Reasumując, powyższy eksperyment dowiódł, iż znieczulica na obelgi działa, a przy okazji zaoszczędza zarówno stresu jak i niepotrzebnych rozmyślań oraz ewentualnych wyrzutów sumienia wrażliwszym osobnikom. Brak reakcji też jest reakcją.

czwartek, 6 czerwca 2013

szafiarki blogerki fashionistki

Podglądam, zaglądam do, śledzę, wyszukuję blogi modowe, szafiarskie, "streetowe". Namnożyły się i rozpełzły po internecie polecając zarówno siebie nawzajem jak i niezliczoną ilość produktów firm, które lubią, ale i tych, za którymi nie przepadają. Zdolne i nieco mniej, urodziwe i te interesujące, zamożniejsze i potrafiące kombinować z tym, co posiadają, piszące po polsku i lepszą lub gorszą angielszczyzną dziewczęta z Polski, ale i z całego świata chcą usiąść w loży najważniejszych tego hermetycznego światka przemysłu, teoretycznie opartego na powierzchowności oraz płytkim pojmowaniu ludzi. Z zaciekawieniem obserwuję młode osoby z nowym "hobby" jakim jest prowadzenie bloga szafiarskiego lub, jak podkreślają, modowego, gdyż ów dwa różnią się diametralnie, chociażby w pojmowaniu profesjonalnych blogerów. O ile w wielu przypadkach bywa to urocze, przesłodkie i zwyczajnie interesujące, tak w większości, ubolewam, stało się pogonią za rozgłosem bez-względu-jakim, zarobkiem nawet kosztem reklamowania kremów mocno podejrzanych lub firm typu "drucik". Mocno deklarowana fascynacja modą zmienia się w prezentowanie dokładnie takich samych zestawów, tak zwanych "outfitów", jakie mamy okazję zobaczyć na wystawach sieciówek, w modzie typu "high street", czyli masowej, co niektóre "fashionistki" mylą z "high fashion" czyli efektem pracy znanych projektantów. Zarzutem, choć mniejszego kalibru, mógłby być również fakt mylenia ubierania się, interesującego, innowacyjnego, na swój wiek z przebieraniem się, za Carrie Bradshaw, wątpliwej reputacji trzydziestolatkę, z Nowego Jorku oczywiście, lub, jak w przypadku Tavi Gevinson, której fenomenu nie rozumiem do dziś, starszą panią ze złym gustem. Jedna z oryginalniejszych bywalczyń tygodni mody, a zarazem założycielka portalu Buro24/7, Miroslava Duma, odważnie, a zarazem rozsądnie podsumowała fenomen blogów oraz blogerów rozsiadających się w pierwszych rzędach pokazów, twierdząc, iż nie obchodzi ją co myśli o wielkim projektancie aspirująca do roli recenzentki modowej szesnastolatka, a raczej Cathy Horyn z New York Times. Faktem jest, iż oglądając relacje z pokazów w największych stolicach mody widać "kolorowe ptaki" z dziwacznym tworem na głowie, w jeszcze bardziej dziwaczym obuwiu, czekających tylko na pstryk aparatu liczącego się fotografa. Z prawdziwą modą nie ma to nic wspólnego i, mimo, że ulica jest i była ogromnym źródłem inspiracji dla każdego projektanta, nie chodzi o kostium, a o ubiór. Oczywiście nie przesadzimy mówiąc, iż nie ratujemy czyjegoś życia wybierając konkretną rzecz codziennie z szafy. Tworzymy jednak obraz, przekazujemy komunikat o naszym samopoczuciu, nastawieniu, a nawet zainteresowaniach, osobowości i temperamencie. Moda, często wyśmiewana i umniejszana przez mężczyzn, uznawana za typowo "babskie" zjawisko, przejaskrawiane do fanaberii, jest z nami codziennie, od rana do nocy i kłamie ten, bez względu na płeć, kto twierdzi, iż nie pełni ona żadnej roli w jego życiu. Celowo pomijam, cytowane w podobnych momentach, swojsko brzmiące "jak cię widzą, tak cię piszą" gdyż zawsze byłam raczej zwolenniczką ubierania się dla siebie, w taki sposób, aby czuć się pewnie. Nawet nie swobodnie, jak twierdzi wielu, ponieważ nigdy nie będę się czuła do końca swobodnie w obcisłej sukni wieczorowej, ale pewnie, owszem. Karl Lagerfeld rzekł był kiedyś, iż nie ubiera się niechlujnie, bo wtedy czuje się niechlujnie. No, coś w tym jest.

poniedziałek, 27 maja 2013

my way

Do ślubu poszłam w bordowym gorsecie, wąskiej spódnicy ecru, z bordowym kwiatem we włosach. Bez welonu. W kościele zarzuciłam sobie szal na ramiona. Dla tak zwanej przyzwoitości, choć uważam, że Pan Bóg nic nie ma przeciw odkrytym ramionom. Miałby coś raczej przeciw spódniczkom mini i okazałym dekoltom dumnie prezentowanym przez nabożne wierne w jego domu. Mszę prowadził mój kolega z pracy, franciszkanin, który nie tylko był jednym z zaproszonych gości, ale i moim przyjacielem. Dodam, iż kazanie, które wygłosił było wyjątkowe, dla nas, dla mnie i D. Doprowadził nas do płaczu, do śmiechu, wzruszył, rozbawił. Moja suknia oficjalnie nazywana oryginalną lub odważną, pokątnie krytykowana była za kolor, fason, brak tradycyjnego welonu. Rodzina i znajomi z jednej strony zaintrygowani, z drugiej strony nie wiedzieli co myśleć. Bo niby ładnie, ale czy to pasuje. Czerwona pomadka na ustach dopełniała obrazoburczego wizerunku panny młodej, całej w bieli, ukrywającej twarz za welonem pszczelarza. Moja teściowa, mieszkająca ówcześnie we Włoszech, pokazała nasze zdjęcia, zarówno ślubne jak i te z przyjęcia weselnego, pewnej starszej włoszce o wdzięcznym imieniu Giusi. Giusi podobno skrzywiła się z niesmakiem i określiła moją suknię, a co za nią szło również i mnie, jako nieodpowiednią, nieatrakcyjną, szokującą i nie na miejscu. Kropka. Giusi twierdziła również, iż moja teściowa nie kocha swojego męża, ponieważ ściąga obrączkę kiedy zmywa naczynia, a sama nosiła czarne body pod fartuszkiem, ponieważ jej, ówcześnie nieżyjący już mąż, lubił. Teściowa postanowiła chwalić się zdjęciami bardziej otwartym mediolańczykom, a Giusi po jakimś czasie przestała kojarzyć moją twarz z twarzą bezwstydnicy ze zdjęć. W dzisiejszym świecie zmiany, które zachodzą praktycznie w każdej dziedzinie życia okazują się być raczej na gorsze, ale jedno, co mi osobiście odpowiada to fakt, iż mamy wolność w decydowaniu o swoim byciu, życiu. Mamy wolność tworzyć własne zwyczaje i tradycje. Lubię to uczucie, kiedy za każdym razem uzmysławiam sobie, że mogę robić co chcę i w jaki sposób chcę. "Sky is the limit" jak mówi angielskie powiedzonko. Z naciskiem na "sky", ponieważ czuję jak unoszę się za każdym razem, kiedy uda mi się zrealizować coś po swojemu. 

środa, 22 maja 2013

single

"All the single ladies" śpiewa Beyonce kołysząc swoimi pokaźnymi, aczkolwiek dla wielu apetycznymi, biodrami. Single/singiel to termin, który, choć zapożyczony, na dobre zagościł w naszym języku oraz naszej rzeczywistości. Wielu kojarzy owo wyrażenie z wkrótce-archaizmami: "stara panna/stary kawaler", jednak pokolenie hipsterów/yuppies lub, jak ich określają starsi panowie w kolejce w warzywniaku, "nowobogaccy" znają, rozumieją i akceptują stan niejako cywilny, na pewno obecny, narażony na tyleż samo nieprzyjemności co korzystający z plusów swojego status quo. W taki sposób "stara panna" przeistoczyła się w trzydziestoparoletnią atrakcyjną kobietę sukcesu, zadbaną, niezależną, wolną w swoich wyborach, a "stary kawaler", określenie, które, swoją drogą nawet w zamierzchłej przeszłości nie miało aż tak pejoratywnego zabarwienia jak "stara panna", to obecnie super-macho, samiec alfa, biznesmen z imponującym samochodem, równie imponującym telefonem komórkowym, który wyłącznie kawy parzyć nie potrafi, oraz dłońmi nieskalanymi pracą fizyczną i gładkimi jak skóra niemowlęcia. Łączy ich jedno: poszukiwanie miłości. Z moich obserwacji wynika, że nawet ci najbardziej zatwardziali w swoim "singlowaniu" wykazują objawy charakterystyczne dla "niedoprzutylanych", "niedocałowanych", a na odpowiednie, dyskretne i trafione sygnały reagują zarówno somatycznymi jak i psychologicznymi odruchami. Stąd rumieńce, rozszerzone źrenice, spocone dłonie, odrzucanie włosów, dotykanie szyi, większa odwaga, "rozmowność", otwartość, u niektórych popadanie w przesadę, czyli brak barier, jednym słowem desperacja. I nie chodzi tu o dzielenie singli na tych, co wybrali "bycie singlami" i tych, co "bycie singlami" wybrało ich. Chodzi raczej o wyższość "szlachetnej samotności" od "bylejakiego związku", o swobodne bycie z ludźmi niż klepanie po udzie dopiero-co-poznanego faceta tylko po to, aby poczuć się lepiej. Moja koleżanka ma zasadę nie zapraszania samotnych kobiet, czytaj singielek, do domu, ponieważ uważa, że każda z nich, a na pewno zdecydowana większość, czyha, aby "ukraść" jej męża. W tym miejscu, jako argument, padają nazwiska bardziej lub mniej znanych celebrytów, którzy to mieliby być potwierdzeniem wspomnianego zjawiska "kradzieży męża". Mężczyźni-single zaś znani są z tak zwanych męskich spotkań, podczas których uskuteczniają rozmowy o wyższości jednego napoju alkoholowego względem drugiego, najnowszych gadgetach, samochodach, wyśmiewając jednocześnie żywot zaobrączkowanych, zniewolonych "żonkosiów". Nie wątpię, iż zdecydowana większość panów jest szczerze zadowolona ze swojego życia, jestem jednak ciekawa ilu z nich skrycie marzy o czymś więcej niż flirt w klubie, mieszkaniu w stylu minimalistycznym i pustej lodówce. Janusz L. Wisniewski w jednej ze swoich książek pisze: "Ludziom samotnym, co zresztą zostało zbadane, jest autentycznie zimno..."  Komu zimno?

sobota, 11 maja 2013

kartka

Na jednym ze szkoleń metodycznych otrzymałam dziwną kartkę. Jej treść miała znikomy związek z treścią konferencji, jednak do dziś trzymam ją w kalendarzu, a ostatnimi czasy noszę się z zamiarem stworzenia swojej "kartki". Konkretniej? Kartki z "Naturalnymi sposobami i sytuacjami, żeby poczuć się świetnie". Brzmi dziwacznie? Bynajmniej. Co więcej, działa. Przynajmniej w moim przypadku, a i wielu znajomych, których zapoznałam ze wspomnianym fenomenem, doceniło gest i ma swoją "happy list". Proces tworzenia osobistej kartki polega na spisaniu wszelkiego rodzaju rzeczy, sposobów, sytuacji, okoliczności, osób, które powodują, że problemy choć nieco bledną, brzydka pogoda, stłuczka, krzyk szefa nie mają już takiego znaczenia, a na twarzy pojawia się cień uśmiechu. Moja lista, krótka na początku, zamieniła się z niekończący się, wiecznie udoskonalany, wzbogacany na każdym kroku zwój, który co rusz uświadamia mi, że z tzw. "pierdoły", jak to kwieciście określił mój kolega, są najważniejsze w życiu. 
NATURALNE SPOSOBY I SYTUACJE, ŻEBY POCZUĆ SIĘ ŚWIETNIE:
siedzenie na pustej plaży w pogodny dzień, długa kąpiel z bąbelkami po długim dniu, masaż stóp, światło świec, wyśmienity posiłek w pięknej restauracji w obcym kraju, zmęczenie po cudownej podróży, słoneczny poranek kiedy nie trzeba się spieszyć, zapach świeżo palonej kawy, głośne śpiewanie w samochodzie, czytanie pod kołdrą w zimny deszczowy dzień, układanie kwiatów w wazonie, fotografowanie uśmiechu dziecka, czekanie na upragnioną przesyłkę, przytulanie, ubieranie choinki, ugotowanie czegoś pysznego i patrzenie jak ktoś to "pałaszuje", jak twoje dziecko po raz pierwszy wykonuje coś, czego nauczyło się od ciebie, podróżowanie, jazda rowerem w ciepły dzień, spacer po parku, ciepły letni deszcz, nowa fryzura, zakupy, wyśmienity koktajl owocowy, kupno nowych perfum, leżenie w łóżku i słuchanie deszczu za oknem, malowanie paznokci, nowy pomysł, pisanie, fotografowanie, włoska kuchnia, oglądanie filmu z ukochaną osobą, niespieszne śniadanie, sernik wiedeński bez spodu, pierogi mojej mamy i tiramisu teściowej, urządzanie mieszkania, uśmiechanie się bez przyczyny, skakanie po łóżku razem z dzieckiem, cisza po męczącym dniu, nowa biżuteria, gra w Chińczyka z dzieckiem, czytanie interesujących blogów...etc./to be continued
Dodam, iż w ramach godzin wychowawczych skopiowałam ową kartkę-matkę swoim uczniom, z których większość potraktowała ją jako dodatkowy materiał na notatki, a reszta wyrzuciła. Cóż, może oni z założenia zawsze czują się świetnie. W każdym bądź razie, starając się zakończyć niniejszy tekst klamrowo nadmienię, iż prowadząca szkolenie zachwalała kartkę jako swojego rodzaju naturalny wyzwalacz uśmiechu i sugerowała, aby przyczepić ją w widocznym miejscu, np. na lodówce. Smile :-)

piątek, 26 kwietnia 2013

lotniska

Otatnio zgodnie z D. stwierdzilismy, że uwielbiamy lotniska. Może to dziwi większość zmęczonych, znużonych, znudzonych, poirytowanych podróżujących, ale zarówno mój śluby jak i ja w podskokach pędzimy na lotnisko ciągnąc za soba turkocące walizy. Nie straszne nam kolejki, czekanie, lounge, check-iny, zdejmowanie butów, zimą, podczas kontroli. Jesteśmy podekscytowani jak dzieci na Wigilię. Poza tym, lotnisko to miejsce, gdzie my, nałogowi obserwatorzy (i komentatorzy) ludzi i ich zachowań mają ogromne pole do popisu i frajdę nie z tej ziemi. I nie chodzi tu o złośliwości w stylu loży szyderców, a raczej założenia skąd dany podróżujący pochodzi, kim jest, czy ma rodzinę, gdzie leci i po co, jak wygląda, ile ma bagażu i co ma w środku, jak się zachowuje, co robi czekając na samolot, co kupuje w sklepach lotniskowych, co czyta etc. Będąc na lotnisku czujemy się obywatelami świata, jego integralną częścią, małą, aczkolwiek ważną częścią kuli ziemskiej, która kusi pieknymi zakątkami. A więc siedzimy patrząc, obserwując, chłonąc. Ściska nas w żołądku na myśl o podróży, celu, perspektywie samego wyjazdu, zobaczenia nowych miejsc, poznania ludzi, posmakowania dań. D. podóżuje więcej, a miejsca docelowe są dość egzotyczne, toteż wróciwszy zawsze ma fascynujące opowieści, również z lotnisk: kto, gdzie, z jakim bagażem, gadgetem, co robił, co kupował. Lubię słuchać i wyobrażać sobie ludzi, ich życie i cele. Pierwsza "grupa" obserwowanych to tzw. "business type" czyli zarówno kobieta jak i mężczyzna podróżujący w interesach, wysłani w delegacje (archaiczny termin obecnie uważany za przestarzały i passe) bądź tak przesiąknięci pracą w korporacjach, że nie mogą pozbyć się wizerunku pana/pani w nieskazitelnie skrojnych garniturze/kostiumie, z designerskim bagażem, paszportem i kartą pokładową w skórzanym etui. Sprawdzają dyskretnie pocztę na drogim sprzęcie, cicho rozmawiają przez telefon, nigdy nic nie jedzą, piją wodę kupioną w sklepie przy hali odlotów, czytają Forbsa, International Herald Tribune lub książkę w stylu "Rozważny Inwestor". Kolejna grupa to zupełne przeciwieństwo tych pierwszych, czyli rodziny z dziećmi, a co za tym idzie z nadbagażem, wózkami, co najmniej czteroma kurtkami w okresie zimowym, z kanapkami zawczasu zrobionymi w domu, ubrani na sportowo, a na pewno wygodnie, uśmiechnięci, aczkolwiek zmęczeni, z wiecznie rozbieganymi oczami ze względu na wiecznie rozbiegane dzieci. Młode pary, narzeczeni, partnerzy to trzecia grupa. Najbardziej "wyluzowani", skupieni na sobie i swoim małym bagażu, niezainteresowani sklepami siedzą w kawiarniach typu Starbucks sącząc wielkie kawy i wpatrując się z ekrany laptopów, padów lub telefonów. Co ciekawe i smutne zarazem, rzadkim widokiem, przynajmniej na polskich lotniskach, są osoby starsze. Oczywiście nie jest sekretem, iż latanie samolotem wymaga dość dobrego stanu zdrowia,  jednak fakt, że tak mały procent starszyzny, która decyduje się lub którą stać na ten wygodny i szybki sposób podróżowania jest mocno przygnębiający. Poróżujący samotni to ostatni typ, o tyle jednak ciekawy, że dzieli się na dwie podgrupy. Pierwsza z nich to ludzie wydający się wiedzieć, co robią, są pewni siebie, dziarsko idą w kierunku poszczególnych stanowisk, nie rozglądają się, raczej nic nie kupują, mają jednak swoje ulubione stoiska, gdzie nabędą gazetę, wodę lub batona. Druga podgrupa to zdezorientowani podróżujący po raz pierwszy lub podróżujący dawno temu, nie pamiętający "jak to działa". Wyglądają na wystraszonych, przytłoczonych sytuacją, często krążą po terminalu ze znakiem zapytania w oczach i wszystkimi dokumentami nerwowo ściśniętymi w ręku. Ulgę na ich twarzy można dostrzec w samolocie lub po wylądowaniu, w zależności od osiągniętego poziomu stresu. Lotniska to małe światy, które stanowią przepustkę do tego wielkiego. Terminal do wspomnień. Uwielbiam je.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

miasta

Gdzieś ostatnio przeczytałam, że miasta są jak ludzie, mają twarz, osobowość, humory. Coś w tym jest. Miasta potrafią człowieka rozkochać w sobie, wzbudzić sympatię, niechęć, nienawiść. Potrafią osaczyć, przerazić, zasmucić. Jedno wiem na pewno, nie ma miast brzydkich, tak jak nie ma brzydkich ludzi. Twarze, zarówno miast, jak i ludzi zależą od nastroju, aury. Osobowość to już zupełnie inna kwestia, z nią człowiek się rodzi, a potem ją kształtuje. Miasto również kształtuje swoją. Londyn ma kolor krwistej czerwieni dwupiętrowych autobusów i szarości ciężkiego nieba. Londyn jest kolorowy jak Chinatown i głośny jak transseksualista prowadzący najdziwniejszy sklep świata na Notting Hill. Jest krzykliwy i industrialny, kosmopolityczny i otwarty. Paryż to subtelność różu i pistacji makaroników Laduree z jednej strony i ochrypłego głosu Serge'a Gainsbourg i wszechobecnego dymu papierosowego z drugiej. Miasto, w którym nigdy nie jest ciemno. Miasto, gdzie na każdym rogu można zrobić zdjęcie godne profesjonalnego fotografa, a urok kawiarni i restauracji powoduje, że najmniejszy i najbardziej niewygodny stolik obok palącego Paryżanina wydaje się niezapomnianym przeżyciem. Mediolan to moda, biznes, przemysł. Miasto, gdzie patrzenie na ludzi sprawia przyjemność. Tylko tam można zobaczyć piękną, dojrzałą Włoszkę w idealnie skrojonym kostiumie i niebotycznych obcasach, na Vespie, z fenomenalną teczką, przytrzymywaną kolanami podczas jazdy. Wyłącznie w Mediolanie podziwiałam wyjątkowy sklep/salon z krawcem gotowym przerobić i dopasować garnitury i koszule na miejscu. Sam krawiec to starszy pan z centymetrem na szyi, w pięknych okularach i cudownych dłuższych, siwawych włosach zaczesanych do tyłu. Do salonu wchodzi się "na domofon". Oczywiście. Bruksela to słońce i kwiaty. Zaskakująco to tam widziałam najlepiej ubranych ludzi. Kobiety w idealnie dopasowanych, ołówkowych spódnicach, wełnianych płaszczach, z torebkami, aktówkami; mężczyzn w kapeluszach, kaszkietach, kaszmirowych szalach owiniętych wokół szyi oraz pięknych, wypolerowanych butach. Bruksela to piękne, czyste ulice i... sikający chłopiec. Praga to śmiech i młodość, tłumy turystów ubawionych językiem i upojonych piwem. Niezwykle urocze miasto, pełne sklepów i stoisk zarówno z niespotykanym nigdzie rękodziełem jak i niebywałym kiczem i tandetą. Praga to również wyjątkowy Josefóv, Hradczany oraz przepiękne Stare Miasto. Praga to ponoć drugi Paryż. Berlin to miasto industrialne, strukturalne, stanowi wyzwanie, ponieważ niełatwo je polubić. Piękne w swojej ograniczonej, prostej, suchej i oziębłej formie. Fragmenty Muru, niesamowity Pomnik Ofiar Holocaustu, Brama, Reichstag, przepiękna Katedra berlińska. Jest też, ponoć falliczy, Fernsehturm i wszechobecny niedźwiadek. O tak, Berlin ma twarz niedźwiedzia. Możnaby tak bez końca. Z każdego miasta wracam zmieniona, inna, tak, jakbym poznała nową osobę i zastanawiała się czy chcę ją jeszcze spotkać czy raczej nie "było chemii". Nie odkryję nic nowego stwierdzajac, iż podróże to jeden z najlepszych smaczków życia i staram się chłonąć każde odwiedzane miejsce całą sobą. Kiedyś mówiłam, że chiałabym mojej córce dać dwie rzeczy: bezwarunkową miłość i dobre wykształcenie. Obecnie dodam możliwość zobaczenia świata, doświadczania, smakowania, zwiedzania. Żaden program telewizyjny nie odda uroku Mostu Aleksandra III, smaku szynki z melonem czy widoku Ponte Vecchio o zmierzchu. Żaden.  Święty Augustyn powiedział, że świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują czytają tylko jej pierwszą stronę.

piątek, 19 kwietnia 2013

anioł

Nigdy nie lubiłam zakonnic. Jako dziecko bałam się ich. Zawsze wydawały mi się srogie, złe na cały świat, smutne. Poza tym karciły, karały, upominały; nie chwaliły, nie uśmiechały się. Ukrywane atrybuty kobiecości, habit, wrogi wyraz twarzy również powodowały, że ograniczałam się do obserwowania ich z daleka, nawet na lekcji religii w podstawówce. Nie czułam od tych kobiet ciepła, które emanuje, choć w minimalnej ilości, nawet od najbardziej oziębłej manager korporacji. Ich twarze nie wyrażały dla mnie młodej niczego innego jak gorycz, niezadowolenie i poczucie obowiązku. Do niedawna. Spotkałam anioła. Spotykałam go codziennie o 4.30 rano na korytarzu szpitalnym w drodze do łazienki. Wstawał bardzo wcześnie, brał prysznic, odmawał brewiarz i siedział przy stoliku uśmiechając się do wszystkich. Miał około siedemdziesięciu lat, piękną, alabastrową skórę pokrytą licznymi zmarszczkami, które tańczyły razem z uśmiechami. Był niski, szczupły, kruchy, nosił długi biały szlafrok i biały welon. Mijając wszystkich uśmiechał się nieśmiało lub pozdrawiał skinieniem głowy. Uśmiech zaś przypominał ten babciny, ten kochany i ciepły, od którego od razu jest lepiej i dzieki któremu też nie możemy się nie usmiechnąć. Cała postać wydawała się być jasna, świetlista. Jak anioł siadał przy stoliku, zawsze świeciło tam słońce, nawet taka sceptyczka jak ja nie zaprzeczy, że tak było, a on zamykał oczy i modlił się cicho, ściskając w rękach Biblię w skórzanej oprawie. Obserwowałam anioła i zazdrościłam mu. Zazdrościłam dyscypliny wstawania wczesnym rankiem i umiejetności skupienia na własnych myślach, na modlitwie, zazdrościłam uporządkowania dnia, spokoju na twarzy, uczucia spełnienia i pogodzenia się z rzeczywistością, a przede wszystkim zazdrościłam uśmiechu, który rozczulał wszystkich od pielęgniarek po odwiedzających na korytarzu. Raz idąc korytarzem spostrzegłam jak siedzi na ławce z różańcem w dłoniach i intensywnie ziewa.  "Ziewaczka mi się włączyła" powiedział do mnie  z tym swoim rozbrajającym uśmiechem.  Było to jeszcze bardziej urocze i ludzkie. Ot, takie powiedzonko. Wszyscy w szpitalu rozpoznawali anioła. Niskiego, pomarszczonego anioła z zakonu. Małą kobietkę z uśmiechem, który pomaga wyzdrowieć. 

poniedziałek, 11 marca 2013

zeszły piątek

Stoję w kolejce, w sklepiku na osiedlu mojej siostry. Nigdzie się nie spieszę, czekam z jedną puszką kukurydzy i cieszę się, bo przede mną stoi jedna pani. Starsza pani. Pani ubrana jest tak, jak każda przeciętna starsza pani na ulicy, z tym, że na głowie ma przeogromną czapę, prawdopodobnie wykonaną z jakiegoś martwego zwierzęcia. Czapa nie pasuje do jej małej, ciemnej i pomarszczonej twarzy. Obok kobiety stoi torba na zakupy, na kółkach, z której wyciąga produkty, czekając, aż sprzedawczyni zeskanuje każdy z nich z osobna. Nie muszę chyba dodawać jak długo trwa ów proces. Na końcu kładzie na ladzie stary emaliowany czajnik, przy którym, jak się okazuje, brak gwizdka. Starsza pani zauważywszy to producenckie niedopatrzenie, z szerokim uśmiechem na twarzy prosi o, a raczej każe dać, gwizdek. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, ekspedientka otwiera szufladę pełną...gwizdków do czajników i rozpoczyna długi proces dopasowywania... gwizdka do czajnika. Czuję się jak w filmie Woody Allena. W tym momencie zbyt głośno, aczkolwiek nieumyślnie, stawiam puszkę z kukurydzą na ladzie. Ekspedientka spogląda na mnie, starsza pani kątem oka sprawdza kto śmie przeszkadzać jej w negocjacjach. Zachowuję kamienną twarz, starając się nie pokazywać irytacji, mimo, iż za mną ustawił się już pokaźny ogonek, a reszta pań w sklepie przekłada towar z miejsca na miejsce. Sprzedawczyni nie znalazłszy gwizdka do czajnika babci, udaje się "na sklep" sprawdzić czy są inne czajniki, z gwizdkami, w folii i pudełku, bo taki życzy sobie "klientka". Wraca z triumfalnym wyrazem twarzy dzierżąc w dłoni niewielkie pudło z pełnowartościowym towarem i z dumą prezentuje je kobiecie. Cóż, porażka, czajnik ma mniejszą pojemność, poza tym nie jest czerwony tylko srebrny, a więc "nie". Swoją drogą, ile wrzątku na raz potrzebuje, na moje oko siedemdziesięcioletnia kobiecina? Ale co ja wiem. Ekspedientka, nie bacząc na długą kolejkę, nie odstawia czajnika "gdziekolwiek", pakuje towar do pudełka i maszeruje "na sklep", odłożyć go pewnie na miejsce, z którego go przyniosła. Młodzież za mną zaaferowana własnym towarzystwem, nie zwraca uwagi na to swoiste przedstawienie, ale ja już dawno temu przestałam uznawać je za urocze. Kiedy sprzedająca wraca za ladę, starsza pani decyduje się zrezygnować z kupna czajnika w ogóle, co ekspedientka kwituje zimnym uśmiechem i wykasowuje z rachunku. Decyduje się natomiast na zakup dwudziestu dekagram galaretki w czekoladzie. Prosząc o galaretkę, opiera się o ladę i spogląda mi prosto w oczy, z ewidentnym wyrazem zwycięstwa na twarzy. Uśmiecha się do mnie długo, nie wiedzieć czy czekając na odwzajemnienie uśmiechu czy wybuch złości, po czym rozpoczyna mozolny proces pakowania zakupów do torby. Ekspedientka patrząc mi prosto w oczy, bez słowa kasuje moją kukurydzę, przyjmuje wyliczone pieniądze i wydaje się jakby obserwować ciąg dalszy sytuacji, czekając niejako na moją reakcję, która w jej mniemaniu byłaby puentą jej nudnego dnia, zakupów starszej pani lub mojego poirytowania. Nie doczekała się. Stłumiłam to w sobie, wybiegłam ze sklepu zła na staruszkę i na siebie, że byłam zła na staruszkę. Nie mam cierpliwości do starszych ludzi. Staram się obdarzać ich należytym szacunkiem i zdaję sobie sprawę z ograniczeń fizycznych, jednak nie mogę znieść pewnego rodzaju złośliwości oraz przeświadczenia o ważności oraz prawa do pierwszeństwa w każdym przypadku, bez względu na okoliczności. Później, opowiadając historię D. pomyślałam sobie, że podobne do moich odczucia mogli mieć młodzi ludzie stojący w kolejce za mną, z tą różnicą, iż w stosunku do mnie, starszej od nich o blisko dwadzieścia lat. Odgoniłam te myśli. Przecież ja taka nie jestem, nie będę, przecież istnieją fajne starsze panie. Nie pachnieć naftaliną, dosłownie i w przenośni... Czy ja wspominałam, że to był Dzień Kobiet...?  

wtorek, 5 marca 2013

smród wiosny

Przeważnie dostawałam czwórki zamiast piątek z wypracowań z języka polskiego, gdyż mój profesor z uporem maniaka twierdził,  iż mój styl jest "zbyt felietonowy." Pisać lubiłam zawsze, więc po pewnym czasie polubiłam ten swój styl, mimo, że zgubił mnie na olimpiadzie polonistycznej, gdzie prace miały być bardziej "badawczo-analityczne," a ja chyba nie pasowałam do kategorii. Takie teksty lubiłam wyłącznie czytać i to też od czasu do czasu, w ramach ogólnego rozwoju i poszerzania wiedzy w dziedzinach różnych. Dlatego też gimnastykuję się mentalnie, aby stworzyć tekst pasujący z założenia na trzecią stronę bezpłatnej gazetki osiedlowej, który odzwierciedli opinię, ale w ten mój ukochany felietonowy sposób. Wiosna cuchnie psią kupą. Co tam eufemizmy, śmierdzi zwyczajnym gównem i jeśli ktoś czuje się urażony (pseudo)wulgaryzmem to chyba nawet nie jest mi przykro. Nareszcie można iść chodnikiem, z twarzą w słońcu, chłonąc witaminę D. Nareszcie nie straszne nam hałdy śniegu, posypane piaskiem, solą i wszystkim tym, co w trybie błyskawicznym niszczy buty. Nareszcie chce się poczuć lekkie chociaż promienie słońca, które...topi śnieg i ukazuje światu psie kupy, które jak przebiśniegi wydostają się na światło dzienne i parują błyszcząc w słońcu; okazałe, ciepłe. Nie usiądziesz Pan na trawie, ba, nie usiądziesz na ławce, murku, krawężniku, bo zemdleć można. Wszędzie brązowa-brunatna maź pokrywa zielone źdźbła trawy. Daleko nam do Europy w tej kwestii, bo tam, no nie ma co gadać, sprzątają. Kolorowe smycze z modnymi pojemnikami w przeróżnych kształtach, na woreczki na kupy, są na porządku dziennym. Pojemniki na owe substancje również na każdym rogu. Sprzątają i starzy i młodzi, ci w dresach i ci w garniturach, z psem dużym, małym i tym ogromnym. Scena z Mediolanu: wysoka Afroamerykanka w białej sukience i tak samo białych szpilkach idzie Corso Buenos Aires, jedną z najbardziej ruchliwych ulic miasta, z słusznych rozmiarów chartem rosyjskim, który na środku chodnika poczuł chęć wypróżnienia się. Z zaciekawieniem obserwowałam kobietę, która nie czując zażenowania sytuacją poczekała chwilę i z ogromną gracją oraz, co imponujące, wprawą i zgrabnością, wyjęła z torebki torbę plastikową i posprzątała niemałe odchody pupila. Co uderzyło mnie najbardziej to fakt, iż nikt nie zwrócił zbytnio uwagi na elegancką kobietę podnoszącą parującą kupę z ziemi. Było to lat kilka temu, a ja do dziś wspominam ową damę z ową kupą w ręce rozglądającą się za pojemnikiem na psie brudy. Klasa. Nie znosząc moralizatorstwa nie odniosę się do mentalności naszego społeczeństwa. Nadmienię jedynie, iż powyższy tekst popełniłam jako mama czteroletniej dziewczynki, która lubi biegać po trawie; jako kobieta, która chciałaby idąc ulicą nie uprawiać slalomu, w obawie, że czeka ją chwila sam na sam z cuchnącą podeszwą obuwia oraz jako mieszkanka miasta, która żąda kar i grzywien za brak odpowiedzialności za własne zwierzę. Tekst zainspirowany wczorajszym spacerem z przedszkola do domu. Dziękuję.

sobota, 23 lutego 2013

pasażerka

Zawsze kiedy jadę autem, obserwuję ludzi. Jest to, z oczywistych względów, łatwiejsze z miejsca pasażera, szczególnie w korkach lub na światłach i szczególnie jeśli chodzi o TEN typ obserwowania. Obserwuję przechodniów, innych kierowców, ludzi w oknach, w witrynach mijanych sklepów i biur. Odkąd pamiętam, patrząc na nich układałam w głowie historie, czy to o ich życiu, o danym momencie, o myślach, ambicjach. Bawiłam się w lektora filmowego, który tworzy tło do fabuły na początku filmu. I tak, pani w znoszonym futrze oraz mocno zniszczonych kozakach, z chłopięca fryzurą oraz twarzą wyrażającą co najmniej niechęć, niosąca ogromnej wielkości siatki z zakupami, która zatrzymała się popatrzeć, ewidentnie na niesamowicie eleganckie buty na niebotycznym obcasie, staje się w mojej głowie niespełnioną tancerką, modelką, aktorką, w każdym bądź razie, osobą tęskniącą za czymś, co nie przytłaczałoby ją codziennością. W wyobraźni widzę jak przymierza owe buty, przyglądając się w lustrze swoim zgrabnym łydkom, a jej lekko obwisła już skóra wokół ust unosi się w nieśmiałym uśmiechu. Grupa nastolatek, złożona, co ciekawe, prawie zawsze z takiego samego typu osób. Mamy, więc przywódczynię "stada", tę najładniejszą, którą wszyscy chcą być, którą wszyscy lubią, a tak naprawdę to nie; kilka klakierów przyklaskujących tej pierwszej, też ładnych, ale już nie tak, aspirujących do miana następczyń; i tę jedną (bywa, że dwie) nieśmiałą, ładną, ale w nieoczywisty sposób, może lekko większą, w okularach, z piegami, z czymś, co na pewno nie jest "in". To coś w przyszłości przyniesie jej szczęście, bo zakocha się w niej mężczyzna, który lubi piegi albo okularnice, lub jej nieoczywiste piękno zachwyci fotografa, malarza, artystę. Pan około pięćdziesiątki, siedzący z rodziną w McDonaldsie, żona energicznie coś mu opowiada, żywo przy tym gestykulując, dzieci pałaszują happy meal, a on patrzy tępo za okno, na nic, na powietrze. Jest smutny, może chory, może jej nie kocha, a może kocha bardzo, może wszystko stracił, a może po prostu ma jeden z dni, kiedy chce się patrzeć za okno. Kobieta w samochodzie obok, która wydaje się niemiłosiernie krzyczeć do kogoś przez telefon. Jej brwi sa zmarszczone, usta ściągnięte, a jak krzyczy krople śliny wylatują na kierownicę. Chodzi o pracę, ktoś nawalił, kogoś trzeba zwolnić albo jej grozi zwolnienie; mąż nie wypełnił jasno wydanego rano przy śniadaniu polecenia, dziecko znów nie przekazało informacji ze szkoły: o wywiadówce, składce, wycieczce i teraz ona nie zdąży, nie ma jak, nie ma gdzie i w ogóle. Kiedy mnie zauważa, odwracam głowę. Dość historii na dziś. 

piątek, 8 lutego 2013

normalni

PDA. Public display of affection, czyli po "naszemu" publiczne okazywanie uczuć jest zjawiskiem nie wzbudzającym większych emocji. Pary obściskujące się na przystankach czy w parkach, pocałunki na ulicy, na ławkach są elementem zarówno uroczym, co pospolitym w obecnych czasach. I chociaż nieraz możemy dostrzec karcący tudzież zniesmaczony wzrok starszej pani obserwującej wcześniej wspomniane sytuacje, nie powoduje to ogólnego oburzenia. Nie powoduje dopóty, dopóki jest to para różnej płci. Pary homoseksualne, czy to trzymające się za rękę, czy, o zgrozo, całujące się, to wręcz wykroczenie, to zjawisko na miarę publicznej defekacji. Owszem, nie przepadam za widokiem "zbytniego" okazywania uczuć publicznie, bez względu czy robią to pary hetero czy homoseksualne. Purytanką nie jestem, ale uważam, iż jednak pewne aspekty naszego życia powinny pozostać w sferze intymnej i epatowanie seksualnym naładowaniem oraz nadmierne eksponowanie pożądania nie tyle mnie oburza, co mierzi. Nie rozumiem jednak, co złego jest w spacerowaniu za rękę w przypadku gejów/lesbijek. Nie mogę słuchać o naruszaniu poczucia estetyki, ponieważ poczucie mojej estetyki bardziej narusza "nawalony jak stodoła" opasły mężunio, którego żona wlecze za rękaw do domu, czyt. bardziej tradycyjny model związku. Jak mamy dyskutować o związkach partnerskich, w tym o związkach osób o tej samej orientacji seksualnej, kiedy nie możemy znieść widoku dwóch obejmujących się gejów? Przełączam kanał, zmieniam stację w radiu słysząc, ponoć wykształcone i światłe, a tak ograniczone myślowo osoby, oceniające styl życia innych, kategoryzujące ich jako zboczonych, wynaturzonych, "jałowych dla społeczeństwa" ludzi, którzy są wręcz zagrożeniem dla tzw. wiekszości. Podążając za myślą jałowości, czy osoby samotne, "single" lub kiedyś "stara panna/stary kawaler" lub pary nie posiadające potomstwa również wpadają do jednego worka osób "niepełnowartościowych" ze względu na fakt, iż nie "produkują" przyszłych podatników? Pomijając kwestie wyznaniowe, światopoglądowe, czy naprawdę przeszkadza nam to, co robi ktoś inny? Dopóki nikogo nie krzywdzi, dopóki jego działania nie mają bezpośredniego złego wpływu na moje życie lub życie innych, nie będę go oceniać, a tym bardziej zabraniać mu żyć na takich samych zasadach jak inni. Nie wiem czy bardziej przeraża mnie czy śmieszy nasz polski kołtunizm; lepiej nie wiedzieć, że ten fajny pan ze świetlicy szkolnej to gej,  a pani dyrektor banku ma partnerkę, ponieważ natychmiastowo przestaną być "fajni", zaczną być "dziwni" i "zepsuci". Na pewno nie będą spełniać wymogów estetycznych, będą gorszyć, deprawować, nie będą nadawać się do swojej pracy ze względu na brak profesjonalizmu etc. Masowo lubimy zamiatać sprawy pod dywan w naszym ciekawym kraju, oszukując się, że czego oczy nie widzą...Normalność ponad wszystko. A co to ta normalność?

piątek, 25 stycznia 2013

podejście przedmiotowe

Jestem materialistką. Zupełnie nieskromnie i bezpośrednio przyznaję się do, bywa bałwochwalczej, miłości do rzeczy. Kiedyś zagorzała kolekcjonerka niezliczonej ilości przedmiotów różnorakiego typu; od znaczków począwszy, poprzez pluszowe misie, bransoletki, na aniołach skończywszy (kolekcja tych ostatnich nadal istnieje i "spoczywa w pokoju" na półce piwnicznej), dziś posiadaczka kilku rzeczy o wartości sentymentalnej, materialnej, użytkowej. Nie jest tajemnicą, iż od dawna wykazywałam pewne predyspozycje obsesyjno-kompulsywne: nadmierna dbałość o porządek, w otoczeniu swoim i innych; (do tej pory śmiejemy się z D. na myśl o dniu, kiedy, jeszcze jako jego dziewczyna, posprzątałam wszystkie szuflady w jego biurku); potrzeba symetrii we wnętrzu oraz, coś co zaobserwowałam ostatnio, chęć kupowania wszystkiego parami, od jogurtów w sklepie poczynając na świecznikach kończąc. Dla D. urocze, dla reszty rodziny zabawne i anegdotyczne. Ogólnie często kwitowane wywróceniem oczu i/lub uśmiechem. Kolekcji torebek nie wliczam, ponieważ takową posiada dziewięćdziesiąt procent populacji kobiet i byłby to fenomen porównywalny do kolekcjonowania na przykład marchewek. W każdym bądź razie (to właśnie ten moment, gdzie angielskie "anyway" pasuje jak ulał), obecnie również lubię "mieć". Bardziej wolę "być" uprzedzając pytania i domysły, ale "mieć" również lubię, ba, uwielbiam. Z tą jednak różnicą, iż teraz moja przestrzeń jest odgracona, oczyszczona, możnaby rzec. Dotyczy to zarówno ubrań, jak i przedmiotów dekoracyjnych i użytkowych. Niezbędne minimum ze szczyptą sentymentalizmu. Wyeliminowałam zbędne elementy, a jeśli coś kupuję to jest to albo powalająco piękne albo pożyteczne albo designersko-jakościowo-profesjonalno wybitne. Lubię patrzeć na piękne przedmioty, otaczać się atrakcyjnymi rzeczami, podziwiać je i cieszyć się posiadaniem czegoś dla mnie ważnego. Dziś zbieram albumy z pracami fotografów oraz kilka przedmiotów, o których marzyłam od dawna, na których dostępność czekałam lub które uważam za "kultowe", zauważyłam również, że mam dość pokaźną kolekcję książek kucharskich, ale to, przyznam, nie było zamierzone i wynikło raczej z chęci rozwoju w zakresie umiejętności kulinarnych, których to rozwijanie bardzo polubiłam. Zen w głowie i otoczeniu sprzyja pracy, odpoczynkowi, a wybredny dobór przedmiotów związanych z estetyką otoczenia daje wrażenie uporządkowania w sensie dosłownym i metaficznym, o mniejszej potrzebie ścierania kurzu nie wspomnę. Mówi się, że porządek na biurku, czy w mieszkaniu oznacza porządek w życiu i coś w tym chyba jest, choć znam przykłady, które są zaprzeczeniem tej reguły, a poza tym według "prawa Richarda", zaliczanego do uzupełniających praw "ukochanego" Murphy'ego, "jeśli posiadasz coś dostatecznie długo, możesz to wyrzucić, jeśli coś wyrzucisz, od razu będziesz tego potrzebować." I broń Boże analogiom do perfekcyjnej pani domu. Wolę mieć etykietkę nieszkodliwej dziwaczki z zaburzenami obsesyjno-kompulsywnymi niż perfekcyjnej sprzątaczko-układaczki.

sobota, 12 stycznia 2013

piechotą

Spłonęło mi auto. Nie ma tragedii, samochód zajął się ogniem od stojącego obok śmietnika. Ubezpieczyciel się spisał, służby lokalne również. Tyle. Negatywną stroną sytuacji jest fakt, iż w środku zimy zostałam bez auta i codziennie na piechotę wracamy z Z. z przedszkola. Dni szczególnie  wietrzne, mokre, ogólnie nieprzyjazne pieszym zwyciężamy z pomocą taksówek i zaprzyjaźnionych, zmotoryzowanych mam. Jako niepoprawna optymistka staram się odnaleźć pozytywne aspekty obecnego stanu;  w drodze do przedszkola słucham muzyki na słuchawkach, których nie używałam od lat, więcej chodzę, co całościowo służy i ciału i duchowi, odkryłam w sobie już dawno zapomniane uczucie empatii dla pieszych, doceniam piękno zakątków mojego miasta... Kilka dni temu skręciwszy w złą uliczkę spotkałam się z dziwnym, niepokojącym, zatrważającym wręcz "przedstawieniem." Naprzeciw mnie szedł kilkunastoletni chłopiec, uśmiechając się zawadiacko, machał rękami, odwracał mówiąc coś do kogoś, w końcu stanął i pochylił zanosząc się wręcz od śmiechu. Po chwili dostrzegłam, że nie jest sam. W tyle stał jego kolega, nieco wyższy i  bardziej poważny. Również uśmiechał się szeroko, ale nie okazywał emocji w aż tak egzaltowany sposób. Stał prze ogrodzeniu, przy budowie budynku mieszkalnego. Przy ogrodzeniu znajdowała się budka dla pracowników budowy. Była to jedna z tych blaszanych struktur w kolorze jasnej szarości, gdzie pracownicy/inżynierowie mogli spędzić przerwę w pracy. Mijając wyższego chłopca, zwolniłam, chcąc zobaczyć co rozbawiło obydwu młodzieńców. To, co ujrzałam spowodowało, że przeszły mnie dreszcze. Chłopiec stojący przy ogrodzeniu, obok budki, robił zdjęcia gołębiowi powieszonemu na wysokim na trzydzieści centymetrów patyku. Gołąb zwisał smutno z głową przechyloną na bok i otwartym dziobem. Pióra powiewały na jednym ze skrzydeł, oczy błyszczały. Popatrzyłam na chłopca, pstrykał zdjęcia telefonem komórkowym i chichotał cicho. Mniejszy czekał na niego, nawoływał, zaśmiewając się do łez. Szłam wolno odwracając się raz po raz, zastanawiając się co zrobić. Usłyszałam jak ktoś krzyczy na chłopców. Odwróciłam się po raz ostatni. Zobaczyłam młodzieńców uciekających w popłochu oraz kilkoro ludzi za mną patrzących na panią w średnim wieku. Najwyraźniej to ona zdecydowała się na interwencję. Cała drogę myślałam o tym, co zobaczyłam. Zabity gołąb nigdy nie jest przyjemnym widokiem, szczególnie jeśli ktoś zadał sobie na tyle trudu, aby powiesić go "artystycznie" na patyku, jednak poświęcenie kilku cennych minut własnego życia na sfotografowanie zabitego ptaka lub, co gorsze, samodzielne skonstruowanie owej "instalacji" zakrawa na patologię.  Myśl, która nie dawała mi spokoju to zachowanie chłopców fotografujących finał aktu znęcania się nad stworzeniem, które być może zginęło pod kołami samochodu, a potem z rąk młodego sadysty, może w innych okolicznościach. Ktoś, być może oni, zdecydował się na zaserwowanie przechodniom nieco masakrycznego widoku tudzież dania bezpańskim kotom. Gołąb saute. I co robić potem z takim zdjęciem? Oni wiedzą.