NY, Baby!!!
Rok 2020, luty, ok miesiąca przed pandemią...
W ramach działalności szkolnego klubu TED-Ed, funkcjonującego z inicjatywy platformy/organizacji TED, jedziemy do Nowego Jorku!!! Moja współkoordynatorka i przyjaciółka od serca, aka "siostra od innej matki", była już tam kilkakrotnie, a teraz jedziemy tam obie, wraz z czwórką młodych ludzi z liceum, w którym pracujemy.
Dzieciaki stworzyły animację, dzięki której TED zaprosił nas na tzw. TED-Ed Weekend; plus 4 dni latania po Wielkim Jabłku, yay!
Nie dość, że spełnię jedno z największych marzeń mojego życia i zobaczę miasto, które nigdy nie śpi to jeszcze spotkam się z ludźmi, którzy tworzą coś fajnego, co zmienia sposób myślenia i postrzegania rzeczywistości, co wpływa na opinię i poszerza horyzonty. Super!!!
Wylot z Warszawy, wielki samolot, poziom ekscytacji - maksimum. Lot upłynął pod znakiem rozmów, chichów, filmów, książek i planowania, aż w końcu moim oczom ukazał się widok wyspy Manhattan i jej świateł, rozsypanych jak biżuteria... Nie wiedziałam czy się gapić czy robić zdjęcia...
Fascynowało mnie kolejno wszystko: metro, bilety na metro, śpiewak w metrze, policja w metrze; jazda kolejką o wdzięcznej nazwie Jamaica Train, ludzie w kolejce, no i wreszcie wyjście z metra. Manhattan! Był późny wieczór, ale miasto zdawało się tętnić życiem. Było ciemno i jasno jednocześnie. I niech nikt mi nie mówi o śmieciach! Widok pracowników restauracji i barów wynoszących wielgachne czarne torby pełne śmieci to widok wręcz kultowy. Miasto zdawało się szykować do życia nocnego. Jak kobieta po pracy, wziąwszy prysznic, nakłada makijaż przed toaletką, tak Nowy Jork wyraźnie pozbywał się swojego dziennego stroju, nakładał brokat świateł, neonów i mknął ku muzyce klubów, barów, stukotu obcasów, dźwiękom kostek lodu wpadających do kieliszków, ku śmiechom mieszkańców opowiadających sobie anegdoty minionego dnia.
Nasz pobyt w NY miał jednak dość napięty harmonogram. Po pierwsze, mieliśmy 6 dni na obskoczenie miasta, na które niektórym nie starcza lat. Po drugie czekał nas fascynujący weekend w siedzibie TEDa, gdzie mieliśmy wziąć udział w szeregu spotkań, warsztatów oraz obejrzeć kilka mega-ciekawych wystąpień. Cóż, trzeba było zdecydować co zobaczymy i w jakiej kolejności, a co musimy sobie odpuścić. Dodam tylko, że nasze zwiedzanie dotyczyło również kilku atrakcji stricte "kulinarnych", niestety równie mocno ograniczonych czasowo i logistycznie.
Pogoda było mocno lutowa. Zimno, mokro, padało i przestawało padać. Nie straszne nam jednak były pogodowe zawirowania. Już pierwszego dnia popłynęliśmy zobaczyć Statuę Wolności. Była mgła, był deszcz, ale był też klimat miasta we mgle i Nowego Jorku w deszczu. Statua robiła wrażenie. Przynajmniej na mnie, ale ja to jestem totalnie bezkrytyczna wobec Nowego Jorku. Przypuszczam, że jak się o czymś marzy większą część życia to patrzy się na to przez różowe okulary. Ja tak na pewno robię. Nawet nie staram się nie widzieć minusów. Ja ich zwyczajnie nie widzę. Grunt to pozytywne nastawienie, tak? Jedzenie, na które zdecydowaliśmy się na początku wyjazdu nie należało do wyszukanych ani nie zaliczało się do awangardowych dań hipsterskich knajp Nowego Jorku. Zjedliśmy obrzydliwie pysznego burgera w Wendy's razem z nieopisanie wielką ilością coli i zabójcze dla figury frytki z sosem serowym i bekonem. Wstyd się przyznać, ale było pycha! Naoglądało się za dzieciaka filmów z Ameryki...
Kolejne dni to Central Park i fontanna z aniołkiem. Rozglądaliśmy się za Keanu Reeves'em (scena z Wicka, hello!), ale nic. W metrze też go nie było, a ponoć często korzysta, wink! Był też Washington Square Park, Flaitron Building (niestety w remoncie), 9/11 Ground Zero/Memorial, the Oculus (Fenomenalna architektura! Ponoć nowojorczycy nie są zachwyceni, ale mi się podoba!), Brooklyn Bridge (Spacerkiem!!! O mamo! jakie to fajne przeżycie!), Grand Central Terminal (Wow!!!). Trzeba było też zdecydować się na JEDEN wieżowiec/drapacz chmur/taras widokowy. Padło na ikonę, jeden z najbardziej rozpoznawalnych, kultowych wręcz budynków na świecie; wieżowiec znany z filmów o King Kongu czy z Bezsenności w Seattle - Empire State Building. Nie ukrywam, że cieszył mnie ten fakt, mimo, iż słyszałam, że inne miejsca mają lepszy/ładniejszy widok. Ta piękna budowla w stylu art deco nie zawiodła mnie, tym bardziej, że jak na życzenie mieliśmy tego dnia cudowną pogodę; słońce, niebieskie niebo, piękna widoczność, Empire state of mind!
Jedzeniowo, wartałoby wspomnieć o Katz's Delicatessen. O matko i córko! Kanapki z pastrami i ogórki, kiszony i piklowany. Motyw prostej w zamyśle kanapki zostanie tu przeze mnie rozwinięty, gdyż w całej tej prostocie tkwi geniusz. Zatem, na żytnim chlebie maźniętym musztardą możemy dostać pastrami lub peklowaną wołowinę (Ponoć przygotowanie wołowiny trwa trzydzieści dni!), obok ogórki i tadaaam. Tylko tyle albo aż tyle. Jakość 100/10! Dodam, że porcją jest spora. Bardzo spora! Dla niewtajemniczonych info, w Katz's Delicatessen kręcono film "Kiedy Harry poznał Sally", a miejsce gdzie Meg Ryan udawała orgazm jest oznaczone zabawną plakietką i powszechnie fotografowane. No, nie można tam nie pójść. Osobiście musiałam jeszcze odhaczyć na swojej checkliście hot-doga z ulicznego wózka - obłęd! - oraz trójkąt pizzy; niestety w Joe's Pizza była ogromna kolejka, ale mój kawałek pizzy za 99 centów był całkiem spoko. Podziubaliśmy tez nieziemsko pachnące orzeszki w Central Park. Klasyk.
Namówiłam tez moją wesołą grupkę na cookie dough, czyli surowe ciasto na ciasteczka. Piekielnie to słodkie, ale pyszne jak mało co. Samo miejsce jest przeurocze, różowe, pełne śmiesznych neonów, napisów oraz rysunków. Smaków samego ciasta jest tyle, że człowiek dostaje zawrotu głowy. Droga zaś do tej krainy słodkości wiedzie przez Soho, które jest prze-pię-kne! Tam mogłabym mieszkać!
Spacerując po Nowym Jorku chłonęłam każdą chwilę. Nie przeszkadza mi tam hałas, ludzie, śmieci (szczurów nie widziałam), przepadam za faktem, że w każdej kawiarni pytali jak się mam, choćby kurtuazyjnie, klimat mają uliczne kominy, z których wydostaje się para wodna. Chyba nie ma osoby, która nie kojarzyłaby takiego kadru z filmów i seriali. Grafitti z Basquiatem na Lowereast Side, przejażdżka kolejką na Roosevelt Island (tanio i super-warto, niesamowite widoki!), New York University, do którego wzdychałam po drodze, Chinatown, Piąta Aleja. Moja głowa obracała się wokół własnej osi.
Zakupy. No można poszaleć. Ja zainwestowałam w książki z Barnes&Noble, buty sportowe (chciałam mieć jakieś z NY) koszulki i bluzy dla siebie i rodzinki, breloki, naklejki, artykuły piśmiennicze, słodycze dla Zośki (nie ma u nas takiej ilości precli w polewach - O mamo!). Wydałam wszystko, co miałam i nie było to trudne. Się odkładało, się wydawało.
Co do TEDa, zachwyciło mnie tam wszystko. Od budynku i niesamowitych biurach, z półkami pełnymi książek, komputerami Mac na biurkach, widokami za oknami (Wow!), organizacją wydarzenia, poprzez tematykę zajęć i warsztatów, catering, podarunki (torba na laptopa/do pracy, butelka na wodę - ekologia, hello - notatnik z logo TEDa) po cudnych, fenomenalnych, zaangażowanych, pomocnych, otwartych, pełnych pomysłów, ciekawych innych i świata ludzi, którym się chce, którzy działają, którzy się uśmiechają, którzy wierzą, że warto... Dobra, nieco mnie poniosło, ale brakuje mi pozytywnego nastawienia, a w USA go pod dostatkiem.
Nowy Jork kupił mnie całkowicie i do końca. Nie chciałabym mieszkać w Londynie, nie chciałabym mieszkać w Paryżu. Berlin zawsze był spoko i tam mogłabym mieszkać. Praktycznie każde duże miasto we Włoszech też mi odpowiada (szczególnie Mediolan i Florencja). W Nowym Jorku mogłabym mieszkać na pewno! See Ya!