piątek, 28 grudnia 2012

kosmopolitka

Zawsze uważałam się za obywatelkę świata. Owszem, czułam ten mały ścisk w żołądku kiedy śpiewano Mazurka, Polak stawał na podium podczas olimpiad lub "nasi" strzelili gola. Nie mniej jednak, nigdy nie czułam, że tu i tylko tu, że jesteśmy najlepsi, najważniejsi, wybrani. Odkąd pamiętam byłam ciekawa ludzi, bez względu na ich pochodzenie, lubiłam uczyć się języków, kultur, łaknęłam nowych doświadczeń podczas podróży, spotkań, rozmów i, pomimo, że można sporządzić pokaźną listę stereotypów o każdym narodzie, przywary Polaków, choć mocno zgeneralizowane, są dla mnie wyjątkowo charakterystyczne. Co ciekawe, gdziekolwiek zdecyduję się na podzielenie własną opinią w tej materii, spotykam się z reakcjami od pełnych pogardy spojrzeń po wywody o kosmopolitycznym (a więc błędnym) podejściu do świata/życia, braku patriotycznych odczuć względem i tak już doświadczonej ojczyzny. Cóż, nie będę kryła, że duża część "naszych" to ludzie zadziwiająco zawistni, pełni żółci, którą w każdej chwili są w stanie wylać, wyjątkowo na kogoś, komu się "powiodło", bo jak ma, to na pewno ukradł, zabrał albo zakombinował, aby mieć. Niepokojąco często w Polsce, wytykamy palcami inaczej ubranych, wyglądających inaczej; tych, którzy się wyróżniają, szufladkujemy nie biorąc pod uwagę niczego innego niż własny osąd. Dodam, iż jest to zjawisko o wiele bardziej znikome w Londynie, Berlinie, Paryżu i innych miejscach na kuli ziemskiej, gdzie niejednoznaczność, indywidualizm, intensywność są jak najbardziej pożądane, a Japonka, pędząca na rolkach, w zielnych getrach, niebieskich włosach i z przekłutą twarzą nie wywołuje oburzenia, najwięcej uśmiech. Negatywne cechy uwidaczniają się w polityce, życiu codziennym, zawodowym, osobistym. Wystarczy wspomnieć ostatnie wybory w Ameryce i reakcję Mitta Romney'a na wygraną Baracka Obamy. Nie chodzi o wyścig szczurów czy wspinaczkę po drabinie towarzyskiej, oba fenomeny zdążyły zagościć  w każdym większym mieście w Europie i na świecie. Bardziej niż "zbytnią" dbałość o własny sukces i dobrobyt mam na myśli uciechę z porażki innych lub chorą satysfakcję z "upadku" sąsiada, współpracownika, wroga, "przyjaciela". Od jakiegoś czasu licytacja osiągnięć życiowych na zjazdach szkolnych powiązana z wyśmiewaniem lub szykanowaniem osób zawodowo-niespełnionych, towarzysko-nieaktywnych, "małomiasteczkowych", powodująca zaskakująco słabą frekwencję na tychże zjazdach, wypadają blado przy amerykańskich reunions, gdzie duch szkolny ożywa, a chwalenie się sukcesem życiowym spotyka się najczęściej z uznaniem lub zazdrością w formie aspiracji. Znów pewnie zostanę posądzona o "cudze chwalicie...",  lub uraczona "a oni to lepsi?...". Coroczna walka z/o Halloween, Walentynki, skarpety bożonarodzeniowe, jemiołę etcetera, jak zdarta płyta, męczy i powoduje, że mam ochotę zafundować sobie kilkudniowy odwyk od mediów jakotakich, z opiniami ekspertów oraz pseudoekspertów włącznie. Czy patriotyzm wyklucza ciekawość innych kultur, nawet ich doświadczanie, próbowanie, bez jednoczesnej rezygnacji z własnych, "naszych", równie pięknych tradycji/obyczajów? Od wielu lat głośno jest w naszym kraju o tolerancji. Moim słowem kluczowym jest otwartość; na ludzi, ich historie, doświadczenia; na kultury innych krajów, które niekoniecznie chcą wchłonąć nasze. Na świat w pojęciu człowieka.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

intro-ekstra

Z testu określającego typ mojej osobowości wyszło, że jestem introwertykiem w większym stopniu niż ekstrawertykiem. Pauza na wybuch śmiechu dla osób, które mnie znają, poznały lub miały, znikomą nawet, ze mną styczność. Jestem gadatliwa, ruchliwa, energiczna, a podczas rozmów gestykuluję jak Włoszka. Mam tendencję do dominowania rozmów, głośno śmieję się z żartów i dowcipów, praktycznie na każdy temat mam anegdotę, opowieść, pogląd. Założę się, że niejedna osoba uznałaby moją osobowość za przytłaczającą, próby asertywności za pyskówkę, a energię za nadpobudliwość. Tymczasem, BUM, introwertyk. Sama przecierałam oczy ze zdumienia. Ja, która od lat występuję, bądź co bądź, publicznie, przed dziesiątkami krytycznie nastawionej młodzieży, tylko czekającej na moje potknięcie czy błąd? Ja, która nierzadko, ratowałam sytuację towarzysko - dogorywającą, kiedy to grupa nieśmiałych nie potrafiła zagaić do siebie, czerwieniąc się i wpatrując się w podłogę? A tak. Proporcje introwertyzm-ekstrawertyzm zmieniają się w zależności od okoliczności, etapów życia oraz pomniejszych czynników, takich jak nastrój, stan zdrowia czy, trywialnie, pogodę. Po, muszę przyznać, dość krótkim pochyleniu się nad tym, sensacyjnym dla mnie, wynikiem, doszłam do wniosku, że, owszem, wykazuję dystynktywne cechy introwertyka. Po pierwsze, mam jedną przyjaciółkę, prawdziwą, głęboką relację; po drugie, nie lubię rozmów "o niczym", tak zwanej, gadki-szmatki, mimo, iż bywam zmuszona do takowych; po trzecie, myślę zanim coś zrobię lub powiem;  po czwarte, ważne dla mnie są uczucia, wrażenia, idee, emocje w funkcjonowaniu w życiu codziennym; po piąte, często odwołuję się do swojego świata wewnętrznego; po szóste, lubię być sama lub z rodziną, w domu, po cichu, bez nikogo, w ciszy. Jak to najczęściej w przyrodzie bywa, rzadko pojawia się osobnik "czysty", "jednorodny", a więc ja, raczej sangwinik, z elementami melancholika, znajduję fragment siebie w wielu typach i podtypach, co, jak przypuszczam utrzymuje określoną równowagę emocjonalną. Może dlatego, mimo, iż czerpię energię z ludzi, spotkań, doświadczeń, zawsze chciałam napisać w swoim CV, że "Nie cierpię pracy w zespole! Najlepiej pracuję SAMODZIELNIE!!!"

środa, 12 grudnia 2012

przynajmniej osiem godzin

Mój rytm dnia jest okropny. Jestem tak zwanym nocnym markiem, czyli mogę, lubię, chcę siedzieć do późna w nocy. Najlepiej mi się wtedy pracuje, pisze, czyta, tworzy, myśli, rozmawia, wpada na pomysły, rozwiązuje problemy, wymyśla nowe... Obecnie, dla zdrowia i chęci zapoznania organizmu ze zdrowszym trybem życia i korzystniejszymi godzinami relaksacji, pracuję nad zmianą przyzwyczajeń, próbuję przeobrazić się w rannego ptaszka i, tak szczerze powiedziawszy, pragnę z całego serca być w stanie otworzyć wczesnym rankiem oczy, przeciągnąć się, wstać i w podskokach popędzić na rynek po pieczywo. Zawsze podobała mi się myśl o porannych zakupach, zapachach na rynku warzywnym, triumfalny powrót do domu ze świeżymi produktami. Tymczasem, rzeczywistość wygląda nieco inaczej i "nieco" jest tutaj dużym niedopowiedzeniem. Wieczorem oczy za cholerę nie chcą się zamknąć, a mózg złośliwie i naumyślnie produkuje nowe pomysły, wpędzajac jednocześnie w poczucie winy za ich niespisanie, oddalenie, zapomnienie. Rankiem zaś, po długim wieczorze, mimo iż trunki wyskokowe są mi od jakiegoś czasu zakazane, czuję się jak po długim przyjęciu, nie wspominając o ciężkiej głowie, powiekach i sercu, że straciłam kolejny piękny poranek, a śniadanie będę jadła około południa. Wczesnego wstawania nie nauczyło mnie nawet macierzyństwo, Z. albo spała ze mną albo bawiła się, zjadłszy śniadanie.  Nie pomagają intensywne ćwiczenia, nudne książki do poduszki - te, o dziwo, kartka po kartce, okazuję się zazwyczaj interesujące - i różne zabiegi mające na celu skutecznie uśpić mnie wieczorem, tudzież dobudzić rano, nie powodując migren i wyglądu zombie. Cóż robić, skoro najlepsze teksty powstają wieczorem, a raczej późną nocą, najprzyjemniej rozmawia się nocą, a cisza, zegary, i pochrapywanie rodziny powoduje, że czuję się bezpiecznie, u siebie, umysł tak się wycisza, porządkując jednocześnie zdarzenia, emocje, myśli poprzedniego dnia. Brak tego momentu owocuje głośnymi wypowiedziami przez sen, czego absolutnie nie pamiętam o poranku. Postęp wygląda tak, że udaje mi się wcisnąć w te ponoć najzdrowsze osiem godzin gdzieś pomiędzy jedenastą wieczorem a dziewiątą rano, mając jednocześnie nadzieję na stopniowe przepoczwarzenie się w poranną osóbkę. Podobno wczesne wstawania jak i zasypianie przychodzi z wiekiem, czego dowodem mają być chyba te tłumy starszych ludzi w poczekalniach lekarskich i na bazarach. Może to ten moment, kiedy człowiek zaczyna się starzeć? No to czekam.